Uwaga! – piszę poniżej o oczywistościach tak jakby były one czymś niezwykłym - nie oczekujcie fajerwerków:)
W życiu musimy podejmować decyzje. Stopień determinacji do działania jest wprost proporcjonalny do stopnia zaufania jakim obdarzamy wiedzę na bazie, której podejmujemy decyzje. Im bardziej jestem pewny, tym skuteczniej mogę zadziałać teraz i konsekwentniej podtrzymywać działanie w przyszłości. Niepewność skutkuje wahaniem się, paraliżem woli i zawieszeniem działania. Należy zauważyć, iż to czy ostatecznie zadziałam czy nie, zależy od mojej pewności, od mojego stosunku do posiadanej wiedzy, a nie od samej jakości tej wiedzy. Osoba A może mieć obiektywnie lepszą jakościowo wiedzę (bardziej prawdziwą) od osoby B, ale będzie jej dużo bardziej niepewna. Dlatego szansa, iż na bazie swojej lepszej wiedzy podejmnie działanie będzie mniejsza, niż w przypadku osoby B. Jeśli obie osoby by zadziałały, to jest większa szansa, iż osoba B poniesie fiasko (bo jest w posiadaniu gorszej jakościowo wiedzy), ale problem polega na tym, że jest mała szansa na to, że A zadziała w ogóle. Ostatecznie chodzi tutaj o moją pewność do tego co znajduję w sobie – im większa owa pewność, tym większa determinacja do działania. Aby działać skutecznie muszę się oprzeć na tym co znajduje wewnątrz siebie. Proces podjęcia decyzji (tutaj wyraźnie odróżniam go od dochodzenia do wiedzy, od zastanawiania się na decyzją) jest indywidualny i oparty na tym co wewnętrzne – immanentne. Aby skutecznie realizować podjęty zamiar nie mogę wątpić w wiedzę na bazie, której podjąłem decyzję – spadek stopnia mojej pewności będzie skutkował spadkiem determinacji do dalszej realizacji podjętego zamiaru. Pojawiające się wątpliwości, krytyka, podejrzliwość do prawdziwości moich uzasadnień, do słuszności moich intencji odwiedzić mnie będą od podjętego celu i rozproszą moje siły.
W życiu często się mylimy. Każdy z nas nie raz w swym życiu tego doświadczył. Pewni siebie utrzymywaliśmy dane twierdzenie, ufaliśmy w to, że jest ono prawdziwe. Nawet byliśmy w stanie podawać argumenty za jego słusznością, które odwoływały się do indywidualnych doświadczeń. Jednak w efekcie rozmowy, nowych doświadczeń czy lektury, nasza wewnętrzna pewność co do prawdziwości danego twierdzenia słabła, aż w końcu przyjęliśmy może nawet przekonanie przeciwne. Życie nas uczy, że nie jesteśmy wszystko wiedzący, popełniamy błedy, uczymy się na nich. W efekcie nasza wiedza na temat otaczającego świata staje się doskonalsza. W tym procesie pomaga nam otwarcie się na to co inne – poznanie innych (nie ciągle tych samych) osób, zwiedzenie innych (nie ciągle tych samych) miejsc, czytanie innych książek. Ale także odczytanie tych samych książek na nowo, albo „nowe” przebywanie z tymi samymi ludźmi (otwarcie się na możliwość znalezienia inności w tych, którzy są nam bliscy). Prócz otwarcia na to co poza nami, pomagają na tej drodze także refleksja, stawianie egzystencjalnie istotnych pytań (tj. dotyczących podstaw naszego życia), oraz krytyka w stosunku do własnej osoby i własnych przekonań. Czy nie mylę się twierdząc to i to? Czy przypadkiem nie jest tak, iż uważam tak, bo w ten sposób mnie wyuczono i przyjmuję to bezrefleksyjnie, albo też, bo dane twierdzenie po prostu służy mojej grupie społecznej, etnicznej czy religijnej? Nie obejdzie się na tej drodze bez zdziwienia, a także podejrzliwości – cóż tam kryje się za horyzontem? Widać więc, że dążeniu do lepszej wiedzy musi towarzyszyć pewien stopień zwątpienia, braku pewności co do tego co już obecnie się wie. Jeśli brakuje zwątpienia to znaczy, że nie traktuje się poważnie stawianych pytań, które powstają w efekcie zdziwienia – udaje się, że się je stawia, a tak naprawdę zna się już słuszną odpowiedź. W takim wypadku samo zdziwienie, i następujące po nim zastanawianie się nie są autentyczne.
Widzimy więc, że działanie i poznawanie różni sie stosunkiem do posiadanej wiedzy, a dokładniej pewnoscia jaka sie ja obdarza. Czy jest więc tak, że im bardziej czlowiek dziala tym mniej moze watpic w to co wie, a im bardziej dazy do nowego poznania tym bardziej musi watpic w to co wie? Czy pójście w jedną stronę oznacza oddalenia się od drugiej? Paradoks polega na tym, ze z jednej strony aby dzialac potrzebujemy prawdziwej wiedzy - dzialanie w oparciu o urojenia nie majace odniesienia do rzeczywistosci sprowadzi nas na manowce. Ale jednoczesnie aby zdobyc wiedze musimy watpic w to co sie juz wiemy, to z kolei demotywuje do dzialania. Czy poznanie sluzy czy przeszkadza dzialaniu?
Nie wiesz, Adam, że oczywistości są w filozofii najgroźniejsze? ;)
OdpowiedzUsuńCo do drugiej części nie mam uwag.
Ale co do pierwszej... Jakie założenia kryją się za tym co piszesz? Z jakich przesłanek wynika "oczywistość", że podejmowanie decyzji wymaga zaufania do posiadanej wiedzy (czyli: pewności)?
Kto potrzebuje pewności? Kapitalista, który nie może tak zainwestować, by ponieść stratę, czy zbankrutować. Człowiek religijny, który nie może podjąć takiego działania, którym by zgrzeszył przeciwko Bogu. Mieszkaniec państwa totalitarnego, który musi cały czas uważać, aby nie zrobić czegoś, przez co zostanie skazany na obóz koncentracyjny lub śmierć. Pracownik, który nie może rozgniewać swojego pracodawcy, żeby nie stracić pracy. Budowniczy mostów, który nie może postawić takiej konstrukcji, która by się zawaliła, ponieważ poniesie odpowiedzialność za ludzi, którzy z tego powodu zginą.
Ogólnie: ten, który odrywa czynność od jej efektu. Ten, który nie może pozwolić sobie na osiągnięcie innego efektu niż zamierzony.
Ale rozważmy inne przypadki. Artysta (nie z "tytułu", tylko z "ducha"): czy każde jego dzieło musi być doskonałe albo chociaż przeciętne? Nie, może pozwolić sobie na stworzenie gniotu, który potem wyrzuci. Nie musi też być w pełni świadomy wszystkiego co robi podczas tworzenia - może "dać się ponieść". Poza tym liczy się dla niego już sam proces kreowania, nie tylko efekt.
Naukowiec (nie z "tytułu", tylko z "ducha"): czy każdy jego eksperyment musi zakończyć się sukcesem, potwierdzić jego (żyjące w świadomości) przekonania? Nie. Na tym właśnie polega eksperymentowanie, że nie wie się, jaki będzie efekt wykonywanych czynności. Często jest nawet lepiej, gdy jest on zupełnie niespodziewany. I nawet seria niepowodzeń nie sprawi, że porzuci on swoje zajęcie. Sama czynność jest równie ważna co jej efekt.
"-Och! Ależ zadufane przykłady! Przecież nie każdy jest artystą, naukowcem czy filozofem!!!"
Dobrze... więc coś bardziej zwykłego. Rodzic (nie jako ten, który tylko utrzymuje rodzinę i rozkazuje, ale jako wychowawca, jako ktoś, kto ma dzieci, ponieważ bardzo tego chciał): czy zajmuje się dziećmi tak, żeby wszystkie wyrosły na lekarzy i prawników [chodzi mi o zawody: poważane i dobrze płatne]? Nie, raczej pozwala im pójść własną ścieżką, chociaż nie ma pewności, gdzie ona je zawiedzie. Jasne, nie pragnie, żeby skończyły jako ćpuny i gangsterzy, tak samo jak naukowiec nie pragnie zginąć w wyniku eksperymentu. Ale jeśli kocha te dzieci, traktuje je jak podmioty, a nie przedmioty, jako wartościowe same w sobie, to da im wolność wyboru, ryzykując, że wybiorą źle. Samo przebywanie z nimi, samo zajmowanie się nimi jest dla niego równie ważne, co efekt wychowywania ich.
Ten, który nie odrywa czynności od efektu i może pozwoli sobie na osiągnięcie innego efektu niż zamierzony, nie potrzebuje pewności by działać.
Przeciwnie: czasem, by działać, potrzebuje właśnie niepewności.
BTW, dziwnym zbiegiem okoliczności wczoraj wypuszczony na filozofach komiks pasuje do twojego wpisu :D
OdpowiedzUsuńhttp://filozofy.blox.pl/2012/01/Blog-Roku-2011.html
Na poczatek. Nie rozumiem co znaczy odrywanie czynnosci od efektu w twoim rozumieniu. Przeciez to wlasnie budowniczy mostow nie odrywa konsekwencji swojego czynu od swego czynu - bierze pod uwage w swoim dzialaniu to jakie beda jego skutki. Dlaczego dzialanie budowniczego jest odrywaniem czynnosci od efektu, a w przpadku artysty tak nie jest? I jaki jest zwiazek pomiedzy odrywaniem czynnosci od efektu, a tym, ze ktos 'nie może pozwolić sobie na osiągnięcie innego efektu niż zamierzony.' Moze sie nawet zgodze z tym, ze nie moze pozwolic sobie na to - ale nie w tym sensie, ze przymusza go do tego jakas wyzsza sila - przyroda, albo wola Boga, ale w ten sposob, ze bierze pod uwage to jaka rzeczywistosc jest. A robi to, bo traktuje swoje dzialanie i swoje cele w sposob powazny - dlatego tez aby zbudowac cos trwalego nie buduje w oparciu o urojenia. Dzialanie zaklada, ze wykorzystuje sie sily, rzeczy, relacje juz istniejace. Chyba, ze chcesz towrzyc ex nihilo - w oderwaniu od tego co bylo. Artysta tworzacy w ten sposob - nie bioracy pod uwage tego co go otacza, zastanej rzeczywistosci - bedzie dla niej niezrozumialy. Jest granica poza, ktora nowosc sztuki staje sie belkotem, z powodu braku mozliwosci jej zrozumienia.
OdpowiedzUsuńChodziło mi ogólnie: o odrywanie od siebie nawzajem czynności i jej efektu. Ale masz rację, napisałem to tak, że mogło wprowadzać w błąd. Powinienem napisać: odrywanie efektu od czynności.
OdpowiedzUsuńMiałem na myśli takie sytuacje, gdzie sama czynność nie jest ważna, a tylko jej efekt. Budowniczy mostów, gdyby mógł uniknąć czynności jaką jest budowanie, a mieć od razu efekt: most, unikałby jej. A (upraszczając nieco) np. rodzic (taki jak go opisałem) nie unikałby samej czynności, nie chciałby mieć od razu dobrze wychowanych dzieci. Podobnie artysta - tak jak go widzę - liczy się dla niego sam proces tworzenia, próbowanie, poprawianie, odrzucanie, a nie tylko gotowe dzieło. [Nie mówię, że dla niego efekt się nie liczy, ale, że: nie tylko on się liczy.]
I nie strasz mnie :P zaraz budowaniem w oparciu o urojenia i ex nihilo. Zupełnie nie o to mi chodziło.
Mój opis dwóch typów nie był wartościujący. Ja tylko chciałem pokazać, że są dwa typy działania: jeden wymaga pewności, drugi jej nie wymaga (a być może nawet wymaga niepewności). I tyle.
To, który jest lepszy, to już odrębna kwestia.
A co do "powagi": czy naukowiec-eksperymentator ma jej mniej niż inżynier-budowniczy? Nie wydaje mi się.
1. Dookreślę o co mi chodzi kiedy pisze o działaniu. Odwołam się do tego samego co ty, kiedy broniłeś się przed moją krytyką twojej koncepcji prawdy, której negacją jest banał, a nie fałsz. Mianowicie - kiedy piszę tutaj o działaniu i o podejmowaniu decyzji - to nie chodzi mi o robienie interesu, przypodobanie się szefowi, budowanie mostów czy gotowanie zupy pomidorowej. Chodzi mi o decyzje istotne egzystencjalnie - czyli - o udzielenie odpowiedzi na pytania> kim jestem? jaki jest sens życia? ..., oraz o działania, które wynikają z rozstrzygnieć tego typu pytań. Twoja argumentacja opiera się na założeniu, że rola rozumu i wiedzy sprowadza się do bycia użytecznym, i w ten sposób troche drwisz z tego co pisze. Zgodze się, że w dużej ilości przypadków tak jest, że wiedza po prostu jest użyteczna, ale mi chodzi o to w jaki sposób podejmuję egzystencjalnie istotne decyzje - decyzje, które dotyczą odpowiedzi na pytania o podstawy mojej egzystencji - sięgające do ostatecznego "dlaczego" każdego czynu i celu mojego życia. I to takie decyzje wymagają moim zdaniem zaufania do posiadanej wiedzy.
Usuń2. Przykład z naukowcem nie jest wcale taki oczywisty jak go opisujesz. Nauka to nie poezja i "dawanie się ponieść". Eksperyment wymaga przygotwania, trzeba mieć cały aparat pojęciowy do tego aby zinterpretować jego wyniki, a poza tym zazwyczaj stawia się hipotezę, którą eksperyment może potwierdzić lub obalić. Poza tym - już w kontekście tych bazowych pytań - nie chodzi o to w jakim stopniu naukowiec wie jakie będą wyniki eksperymentu, a w jakim "daje sie ponieść", ale o sam sens praktyki przeprowadzaniu eksperymentów. Czy on wie dlaczego eksperymentuje, w jaki sposób to działanie uzasadnia w kontekście idei nadających sens jego egzystencji. Jeśli odpowiedział sobie na te pytania, zna odpowiedzi, lub po prostu sobie ich nie zadaje i żyje w egzystencjalnym "się", to może z większą lub mniejszą pasją eksperymentować. Ale co jeśli zacznie sobie stawiać pytania - jak będzie wyglądać moje życie za 20 lat kiedy będe starszy, moje najlepsze lata miną spedzone w tym laboratorium. Dlaczego nie zaznać uciech życia, albo dlaczego nie założyć rodziny, co mi przyjdzie po tym, że odkryje coś nowego, skoro i tak kiedyś w końcu umrę, itd.. Takie zastanawianie się, zdystansowanie do tego co zastane - prowadzi automatycznie do osłabienia woli działania, do rozproszenia sił. Albo wiemy i działamy, albo wątpimy i nie działamy. Tutaj chodzi o wiedzę nadającą sens. Negowanie mojej tezy oznaczałoby, że człowiek może działać z dużą motywacją i wytrwale, bez pewności do odpowiedzi jakich udziela sobie na pytanie o sens życia.
3. Co do przykładu z rodzicami. Czy chciałbyś mieć idealne dzieci? Trudne pytanie. Z jednej strony czujemy, ze tak - kto by nie chciał. Ale moim zdaniem trudność udzielenia pozytywnej odpowiedzi wynika przynajmniej z dwóch rzeczy. Po pierwsze, jeśli odpowiesz, że "tak" to zaraz padnie pytanie, a co to znaczy idealne? Jeśli nie wiesz co, to znaczy, ze nie wiesz na co przed chwilą się zdecydowałeś twierdząc, ze chciałbś mieć idealne dzieci. Więc musiałbyś powiedzieć, że wiesz. Problem jednak polega na tym, że często się mylimy w ogólności co do prawdziwości naszych przekonań, a po drugie dziś bardzo negatywnie - przy kulcie wolności negatywnej - patrzy się na rodziców chcących naprawdę kształtować, wpływać na swoje dzieci. Dziś każdemu należy pozwolić aby był jaki jest, należy utrzymywać dystans. Z tych powodów trudno byłoby odpowiedzieć twierdząco na postawione pytanie - Czy chciałbyś mieć idealne dzieci. Po drugie - tutaj sie zgodzę z tobą oczywiscie - dzieci to nie materia martwa, którą można dowolnie poddawać naszej woli. Sam to zauważasz - chodzi o podmiotowe, a nie przedmimotowe traktowanie. To zaś zakłada uwzględnienie świadomości dziecka, jego potrzeb, przekonań, a tego wszystkiego nie możemy z góry znać. Tym samym udzielenie pozytywnej odpowiedzi od razu kojarzy się z autorytaryzmem - z byciem rodzicem, który lepiej wie co jest lepsze dla dziecka i nie dopuszcza dyskusji.
UsuńJaka jest alternatywa? Bronisz sie przed skrajnością - "jasne, nie pragnie, żeby skończyły jako ćpuny i gangsterzy". Ale przyjrzyjmy się jak ta skrajnosć wygląda. Byłoby to moim zdaniem absolutyzowanie takich tez jak: należy dać dziecko wolność wyboru, ryzykując, ze wybierze źle. Należy pozwolić pójść dziecku swoją drogą. Jasne, że to jest też ważne. Ale te zasady nie są absolutne tj. nie jest tak, że zawsze jest czymś dobrym pozowlić dziecku działać tak jak chce. Szczególnie na początkowym etapie wychowania. Nauczenie samokontroli i liczenie się z wolą i opinią innych, to jeden z podstawowych wymogów, aby nie wychować zapatrzonego w siebie egoisty. Słowa te mogą brzmieć szorstko, ale to nie ma nic wspólnego z przemocą. Jest oczywistym, że należy traktować dziecko jako cel sam w sobie - dlatego należy przekonywać, pokazywać przykłady, rozmawiać. Siła fizyczna jest niedopuszczalna. Jasne, że nie należy absolutyzować naszej wiedzy - to wymóg szanowania podmiotowości, oraz sceptycyzm co to naszych władz poznawczych na to nie pozwalają. Ale wydaje mi się też błędne absolutyzowanie tezy, iż dziecku po prostu należy pozowlić być, niech posłucha samo siebie. Dziecko potrzebuje prowadzenia w oparciu o autorytet. To z kolei wymaga jakiegoś planu i założeń wychowawczych. Jasne, że nie należy definiować od razu, ze dziecko ma być prawnikiem czy filozofem. Ale w jakąś stronę można i należy je nakierować. To nie jest droga jednej wielkiej hipotezy, której musi się podporządkować rzeczywistośc, ale raczej mglista idea, która ulega korekcji na kolejnych mniejszych etapach. Tutaj występuje kolejne napięcie, tym razem pomiędzy wiedzą rodzica, a wolnością dziecka. Obie są tak samo ważne i nie należy z nich rezygnować.
Ale mimo tych uwag co do już uzgodnienia tezy i antytezy przedstawionego paradoksu na konkretnym przykładzie wychowania dzieci, to nadal pozostaje prawdą moim zdaniem, że np. fundamentalista, który dokładnie będzie wiedział jako wychować dziecko, będzie z konsekwencją dążył do tego celu. Nie będzie po drodze wątpił - o kurde, czy to dobrze, że już teraz go uświadomiłem co do tego, czy to dobrze że tak sie zachowawłem w obecności mojego dziecka, czy na pewno słusznie mu doradzam? Go te wątpliwości ominą - będzie działał skutecznie, bo będzie wiedział co robić - zna odpowiedzi i po prostu realizuje je.
To nadal przedbiegi. Dziś już nie dam rady przyjrzeć się najciekawszemu z twoich przykładów - artyście, oraz napisać wiecej jak rozumiem działanie egzystencjalnie istotne.
OdpowiedzUsuńZacznę od tego co piszesz o naukowcu i o artyście (bo chociaż, jak piszesz, jeszcze nie zdążyłeś się przyjrzeć temu drugiemu, to jednak wypowiedziałeś już kilka tez na jego temat).
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem nie są oni wcale takimi przeciwieństwami jak sugerujesz (piszesz: "Nauka to nie poezja i >>dawanie się ponieść<<.") - uważam, że jest nawet przeciwnie, że są nad wyraz podobni do siebie. Mówisz, że eksperyment wymaga przygotowania, wiedzy bazowej, wiąże się z pewnymi oczekiwaniami co do niego. Myślisz, że z dziełem sztuki nie jest tak samo? Że pierwszy lepszy "wieszcz z ulicy" stworzy dobre dzieło sztuki [bo w gruncie rzeczy masz na myśli dobry eksperyment, bo "tandetne" przeprowadzają również dzieci, tak jak "tandetne" dzieła sztuki tworzą]? Nie: wymaga długiego ćwiczenia techniki, poznania zasad kompozycji, znajomości swojej dziedziny, ale i pewnych oczekiwań wobec tego, co się tworzy.
Z drugiej strony (vide: przytoczony cytat) odsyłasz poezję (rozumiem, że sztukę w ogóle) do dziedziny "dawania się ponieść", co rozumiem jako natchnienie i pewne "poddanie" się temu co nieświadome (w znaczeniu: niezależne od naszej świadomości). A czy w nauce tego nie ma? Przypomnij sobie te wszystkie anegdotki o jabłku spadającym na głowę Newtona czy wyskakującym z kąpieli Archimedesie. "Eureka!" to właśnie naukowa "wersja" natchnienia.
Ja tworzenie (czy to w nauce, czy w sztuce, czy w filozofii, czy w życiu, np. w wychowywaniu dzieci) rozumiem na zasadzie bergsonowskiej ewolucji twórczej: powstaje coś nowego, jakiś "naddatek", ale nie powstaje ex nihilo, tylko na bazie tego "co już było", na bazie "przeszłości".
Co do działań egzystencjalnie istotnych. Czekam jeszcze na twoje wyjaśnienie tego terminu, ale na podstawie tego, co już napisałeś spróbuję co nieco powiedzieć.
OdpowiedzUsuńMasz rację, że moje przykłady były nieco tendencyjne, ale z drugiej strony czy wieczne posłuszeństwo wobec Wodza, albo wiecznie odkładane na potem sprzeciwienie się szefowi (w tym, co głupiego lub podłego on robi), albo życie zgodne z nakazami Boga - czy to wszystko to nie są wybory egzystencjalne? Ja w tym nie widzę wyboru dania na obiad.
Mylące mogły być przykłady inżyniera, naukowca, artysty i rodzica - ale chodziło mi w nich o to samo.
Fakt, że przykład budowniczego mostów jest tu najbardziej skomplikowany - zbyt pochopnie umieściłem go w pierwszej grupie (może problem jest w tym, że ten przykład nie dotyka wyborów egzystencjalnych).
Co do pytań jakie przytaczasz: kim jestem? jaki jest sens życia? Mówisz, że odpowiedź na nie wymaga zaufania do wiedzy. Nie zgadzam się z tym. Zaufanie do wiedzy w wypadku tego rodzaju pytań jest potrzebne tylko pewnym typom ludzi: słabym lub ogłupionym. Myślę, że nie o wiedzę tu chodzi, ale o wolę: nie "kim jestem?" lecz "kim chcę być?" (może zawsze chciałem być muzykiem, ale - żeby zadowolić rodzinę i dobrze zarabiać - zostałem lekarzem... ale możliwy jest też typ inny: zawsze chciałem być podporządkowany komuś, dlatego zostałem urzędnikiem państwowym, o niskiej randze...); nie "jaki jest sens życia?" [w ogóle dla mnie, jako nietzscheanisty, to pytanie jest błędne, podejrzane: życie jest sensem samo w sobie], ale "kiedy moje życie będzie sensowne?", "co mam czynić by wzmocnić swoje życie, swoją witalność?" [Spójrz co się kryje w tych pytaniach: indywidualizm - to co wzmacnia moją witalność, nie musi wzmacniać twojej, to kim chcę być nie jest chceniem, by każdy taki był.] Jeśli postąpię zgodnie z moją wolą (i nie dam sobie jej zagłuszyć przez głosy innych) nie zmarnuję sobie życia: chcę być naukowcem - będę, wolę mieć rodzinę - poświęcę naukę.
Wiem, że to nie takie proste jak piszę. Wiem, że zawsze są wątpliwości. Że nie mam pewności, czy to, czego mocno chcę jest moim prawdziwym, najgłębszym chceniem.
Ale ja właśnie chcę walczyć z pewnością. Zdrowa i silna wola ujawnia się w środowisku niepewności, zwątpienia. Co to za wola, co to za chcenie, kiedy masz pewność co do jego efektu? (Na tej bazie "przegrywa" u mnie fanatyk religijny: on ma pewność jak powinien postępować, dlatego tak "lekko i łatwo" chce i działa.) O jakości woli (mocy) świadczy PONIEKĄD zdolność do podejmowania ryzyka (ale: egzystnecjalnego, a nie egzystencyjnego ryzyka). Nie zakład Pascala, ale Kierkegaardowski skok w wiarę.
I jeszcze jedno. Nie drwię z tego co piszesz. Po prostu odpowiadałem na to, jak Cię zrozumiałem. I próbowałem wprowadzić pewne rozróżnienie, żeby poprzeć moją tezę.
1. Określasz artystę jako tego, który - "może "dać się ponieść"" i nie musi być w pełni świadomy tego co robi podczas tworzenia. Ja się zgodzę, że spontaniczność, pewna forma dania się ponieść temu co znajduje sie w nas pełni pozytywną rolę podczas podejmowania decyzji (mój tekst dotyczy ostatecznie paradoksu - antynomii - i nie jest tak, że absolutyzuję tutaj ważność wiedzy dla podejmowania decyzji. Szukanie zbyt dużej pewności prowadzi do paraliżu woli - to jedno z założeń tutaj). Tylko wydaje mi się, że to podkreślanie z twojej strony spontaniczności i dawania się ponieść, pewnych aktów tworzenia, które nie redukują się do procesów w pełni świadomych, mija istotę sprawy, o której ja piszę w tezie.
OdpowiedzUsuńZgadzamy się w punkcie wyjścia. Akt twórczy nie jest creatio ex nihilo, aby go przeprowadzić potrzeba znajomości techniki, metod, teorii, tego co zastane - zarówno w przypadku naukowca jak i artysty. Do tego trzeba dużo ćwiczeń, nauki - nie wiem czy się zgodzisz - ale na tym etapie potrzeba po prostu świadomego dążenia do zadanych sobie celów - wykonania kolejnego ćwiczenia, przeprowadzenia kolenych obserwacji, przestudiowania kolejnego prawa. W pewnym momencie jednak nasze drogi się rozchodzą. Ty piszesz o roli natchnienia i pewnego "poddania" się temu co nieświadome (w znaczeniu: niezależne od naszej świadomości).Podajesz przykłady Newtona i Archemidesa. Problem polega na tym, że takie ujęcie w ogóle nie odnosi się do problemu, który ja poruszam. To co ty przedstawiasz to opis tego co zaszło w przeszłości tj. opisujesz np. jak Newton stał pod drzewem, dostał jabłkiem w głowę itd. - to opis trzecioosobowy tego co zaszło. Mnie zaś interesuje to co działo się w Newtonie w momencie podejmowania decyzji. Problem, który dostrzegam w twoich uwagach, i którego nie mogę rozwiązać dotyczy tego jak ująć podczas decydowania natchenienie, czyli - jak sam piszesz - to co niezależne od naszej świadomości. Czy Newton mógł podjąć decyzję typu:"stanę teraz pod drzewem i wykorzystując mój zasób wiedzy, dostąpię natchnienia". Wiem, ze to wydaje się idiotyczne. Zanim nie doznał natchnienia, to nic nie mógł o nim wiedzieć i nie miał możliwości uwzględniania go w swoich decyzjach. Chodzi o klasyczny problem łaski. Możliwe, że istnieje Bóg, wola mocy, cokolwiek - siła zewnętrzne do naszej świadomości, która może na nią wpływać. Problem w tym, że podejmując tu i teraz decyzje nie mogę bazować na niczym innym niż na tym co znajduję w sobie. Może doznam objawienia, a może nie - ale czy tak będzie czy nie dowiem się po dokonaniu czynu. A wtedy ta wiedza nie będzie mi już potrzebna do podjęcia decyzji, bo już ją podjąłem. Może być też tak, że aktualnie dostępuję objawiania - ale wtedy ono aby miało dla mnie jakieś znaczenie musi zostać zrozumiałe w jakimś stopniu - czyli "przysowojne" - odnieść się jakoś do treści mi już dostępnych. Inaczej podejmowana decyzja musiałaby pozostać niezrozumiała dla mnie. Newton stawiał sobie cel, do którego dążył - poznanie praw przyrody. To co wiedział i czego doświadczył próbował ułożyć w spójną całość. To, że natchnienie mu to umożliwiło to opis przeszłych wydarzeń i nic nie zmienia w tym, że zanim ono doszło do skutku to on ograniczał się do tego co wie.
Wracając do tego, że aktulanie się doznaje natchnienia. Wiesz ja miałem raz doświadczenie typu "Eureka" - jak pierwszy raz jechaliśmy na KUL na debatę. Całe dwa tygodnie czytaliśmy teksty poświęcone tylko jednemu problemowi. Poza notatkami rysowałem sobie jakieś schematy pojęć, każdą wolną chwilę zajmował mi ten problem. Cały czas realizowałem decyzję o udzieleniu odpowiedzi na pytanie o istotę relacji miedzy wolnością i determinizmem. Jednego dnia wieczorem siedziałem po prostu w fotelu, i już nic nie czytałem - można powiedzieć, że odpoczywałem. I nagle zaczęło mi sie coś kalrować w głowie - nie wiem skąd i nie wiem czemu. Czułem, że uświadomiłem sobie coś ważnego, ale nie byłem w stanie tego wyartykuować. Dopiero po godzinie byłem w stanie ułozyć to o co mi chodziło. Ale to wszystko był skutek dążenia do celu jakim było udzielenie odpowiedzi w oparciu o daną wiedzę - a ta to efekt wielu lektur, dyskusji i godzin rozmyślań - czyli działania świadomości. A także późniejszego przyswojenia sobie treści tego "przebłysku". Takie twórcze objawienia nie mogą być celami samymi w sobie, one się po prostu wydarzają i nie można się na nie zdecydować. Nie rozumiem jak można by je uwzględniać podczas podejmowania decyzji?
OdpowiedzUsuńAle może chodzi ci o to aby podjąć decyzję po doswiadczeniu natchnienia, przypływu spontaniczności, ale jeszcze nie przyswajając ich treści. Dać się ponieść temu czemuś nowemu, zanim to - powiedzmy - zostaje osądzone, sprawdzone i przefiltrowane przez rozum. Ale - tutaj wraca sprawa tego, ze chodzi o decyzje istotne egzystencjalnie - czy warto w oparciu o coś tak niewyraźnego, niezrozumiałego budować życie? Przykładem może być spontaniczna decyzja porzucenia np. jednego miejsca pracy i miasta i przeniesienie się do innego - tam rozpoczynanie wszystkiego od początku. Możesz powiedzieć, że ta spontaniczna decyzja była efektem utajonych pragnień danej osoby - potrzeby wyzwolenia się od np. sieci relacji, w których funkcjonowała, a które ją ograniczały. Widze pozytywne aspekty tego, ale kiedy będziemy absolutyzować takie rozwiązanie to czeka nas życie złożone z wielu różnych "kawałków", które nie wiadomo jak się do siebie odnoszą. Ostatecznie nasze życie i my sami staniemy się dla siebie niezrozumiali.
Inna kwestia, którą mi uświadomiły twoje komentarze. Wydaje mi się, że tobie chodzi o obronę prawdziwej twórczości. Dlatego piszesz, o tym że pewność i wiedza mogą oznaczać, że się już zna cel do którego się dąży. Znać można go tylko na bazie przeszłości i tego co zastane, już doświadczone i przemyślane. A budowanie w oparciu o to oznacza brak nowości, brak prawdziwej zmiany. Dopiero "danie się ponieść" temu co niezrozumiałe z punktu widzenia naszej świadomości - jej zasad i wiedzy - umożliwia przeprowadzenie zmiany. Ta myśl była bardzo twórcza z punktu widzenia mojej dotychczasowej świadomości:)
Tutaj chciałbym zahaczyć i rozwinąć inną myśl. Kwestia, która - na podsatwie dotychczasowych komentarzy - wydaje się najbardziej nas różnic - dotyczy roli pewności do wiedzy podczas podejmowania decyzji. Piszesz o potrzebie niepewności podczas podejmowania decyzji. Piszesz : "Ale ja właśnie chcę walczyć z pewnością. Zdrowa i silna wola ujawnia się w środowisku niepewności, zwątpienia. Co to za wola, co to za chcenie, kiedy masz pewność co do jego efektu?" Dostrzegam argumentowanie za rolą niepewności jako obronę twórczości - gdzie pewność oznaczałaby pozostawanie w świecie tego co znajome, własne (żeby nie powiedzieć immanentne - bo wiem, że inaczej używasz tego słowa niż ja. O tym jeszcze porozprawiamy:), a twórczość wtedy musiałaby otworzyć się na niepewność. Ale w tym co piszesz widze pewne zagrożenie. Piszsz bowiem o woli tak jaby pewność do posiadanej wiedzy było czymś jej zagrażającym - bo osłabia jakby jej napięcie. Wtedy dla woli silnej dobrze uzasadniona teoria, bazująca na sztuce argumentacji, odnosząca się do doświadczenia itd. - byłaby zagrożeniem. Traci ona bowiem wtedy środowisko, w którym może ujawnić swoją moc. Czy wtedy jest tak, że im gorzej (im gorsza wiedza), tym lepiej (wola może ujawnić swoją siłę)? Moje obawy dotyczą tego, że myśląc w ten sposób można sobie postawić niepewność za cel tj. trzeba obrać sobie za cel jak największy absurd z punktu widzenia - nawet nie innych, ale własnej wiedzy - i do niego dążyć. Czy wytrzymam realizację tego "nierealizowalnego", z punktu widzenia tego co wiem, celu? Obawiam się, ze absolutyzacja takiego podejścia może prowadzić do poważnych błedów życiowych - patrz Brevik. Nie można stawiać niepewności jako celu. Niepewnosć to problem, którego albo trzeba się pozbyć, albo ograniczyć - tak jak piszesz o bergsonowskiej teorii twórczej - nie jest creatio ex nihilo, ale bazuje na tym co jest.
OdpowiedzUsuńZrezygnowałbym z takich słów jak "objawienie" i "łaska" ;)
OdpowiedzUsuńSłuchaj... Masz rację, że trochę przesadzam z tą nieświadomością. Dla mnie świadomość też ma wartość. Ale to jest tak, że chcąc ukazać pewien problem muszę stanąć na nieco skrajnym stanowisku. Żeby zadźwięczał musi być uderzony z całą siłą, a nie tylko "świadomość jest ważna, ale nie można zapominać o nieświadomości, przecież ona też trochę działa" <- z tym się pewnie każdy zgodzi. A ja chcę wyraźnie podkreślić rolę nieświadomości (uważam, że jest o wiele większa niż świadomości) - wskazanie na jej ważność może stać się przyczynkiem do jej badania. Nie chodzi tu oczywiście o Freudowskie rozumienie nieświadomości, tylko szerzej. Np. Heidegger pokazuje (nie przynależące do świadomości) nastroje jako będące jednym z istotnych elementów naszego uposażenia ontologicznego, a co ważniejsze: jako wpływające na nasze rozumienie. Pisze, że nawet podejście naukowe wymaga, by wcześniej znaleźć się w pewnym nastroju.
To tylko jakiś drobny element, ale jednak.
Co jeszcze? To, że do naszego powstania, do tego, jacy jesteśmy teraz, przyczyniło się miliony drobnych, nieświadomych i niezależnych od nas mechanizmów: to, że plemnik zetknął się z komórką jajową, to co gdzieś kiedyś usłyszeliśmy, to co zjedliśmy, to w jakiej kulturze się wychowaliśmy i jakimi jej kategoriami (często nieuświadomionymi przez nią samą) przesiąknęliśmy, to czy tego dnia skręciliśmy w lewo i kogoś spotkaliśmy, czy też nie skręciliśmy... To może zahacza o banał, ale jakoś wciąż brakuje tego banału opracowanego teoretycznie, za to wpływ świadomości był przez wiele wieków przesadnie wyolbrzymiany.
Masz racje: odkrycia naukowego, artystycznego, czy filozoficznego nie można zaplanować. O to mi chodzi, o obronienie tego. Ale pójdźmy dalej: odkrycia egzystencjalnego też nie da się zaplanować! Musisz mieć jakąś wiedzę o życiu (czy dziedzinie, którą chcesz się zajmować) i ona powinna być pewną podstawą... ale nie wiem, czy powinno się pragnąć pewności... myślę, że raczej powinno się zawsze wątpić, zawsze mieć dystans nawet do tej wiedzy, którą się przyjmuje jako podstawę działania... Trochę mataforycznie: jeśli wiedza ma być jakąś podstawą, to tylko do tego, żeby się odbić i skoczyć w nieznane...
Twój przykład z KULem pasuje do tego, jak widzę proces twórczy: zebrałeś pewną bazę, rozmyślałeś na ten temat i to było podstawą do twojego "Eureka!". Ale nie mogłeś tego "eureka" zaplanować, nie było żadnej pewności, że ona nastąpi, to się po prostu "wydarzyło". I o tym pisałem przed chwilą: przygotowałeś sobie grunt, który stał się puntem oparcia dla twojego skoku...
Ale co jeszcze w tym było? Czy tylko praca świadomości: gromadzona wiedza + dyskusje + rozmyślania? Nie. Było też tysiące małych mechanizmów, których nie byłeś w stanie sobie uświadomić, zauważyć (kilka płytkich hipotez, nie celem "wyjaśnienia" tylko "doprowadzenia do rozumienia": może otworzyłeś okno i dzięki temu twój mózg się dotlenił i lepiej pracował, może porozmawiałeś rano z kimś na jakiś błahy, przypadkowy temat, ale to wywołało pewien tok skojarzeniowy, może coś Ci się przyśniło, co cię natchnęło do wyjścia na spacer, tam minąłeś człowieka, który dziwnie się zachowywał i to przypomniało Ci o czymś z dzieciństwa, czego inaczej byś sobie nie przypomniał, a co było ważne dla zagadnienia, nad którym rozmyślałeś).
Wiadomo, że tego wszystkiego nie jestem w stanie uwzględnić w procesie podejmowania decyzji. Ale właśnie próbę uwzględnienia tego widzę jako dążenie do pewności.
OdpowiedzUsuńChodzi mi o to, żeby czasem dać się ponieść. Żeby nie kalkulować wszystkiego na chłodno, rozumem, tylko czasem zaryzykować. Nie po natchnieniu, ani przed natchnieniem, ale "zamiast" - w tym sensie, że: nie liczyć na objawienie, nie liczyć na łaskę, tylko zaryzykować.
Ale też tak samo podchodzić do wiedzy: nigdy totalnie jej nie ufać, zawsze mieć do niej dystans (choćby to była siła grawitacji i 2+2=4... nie chodzi o idiotyczne odrzucanie tego, by cofnąć się na niższy szczebel rozwoju, by kłócić się z nauczycielem i nigdy nie skończyć podstawówki, a potem mówić o wykluczeniach - jak próbował nam wmówić jeden doktor - ale o to, żeby pójść dalej... bo może 2+2=4 obowiązuje tylko w ciele liczb rzeczywistych, może zmiana ciała czy pierścienia zmieni już wynik tego działania... a może to, co powoduje, że spadamy w dół, to nie siła grawitacji, ale jakieś inne, jeszcze nie odkryte, prawo).
W ryzykowaniu i spontaniczności nie chodzi o jakieś ciągłe zmienianie miejsca zamieszkania i porzucanie znajomych i rodziny. Równie dużym ryzykiem może być pozostać całe życie w tym samym miejscu, zbudować z kimś trwałą relację.
Ale mimo tego wszystkiego, jeszcze raz powtórzę: świadomość jest dla mnie jednak ważna. Chcę badać nieświadomość po to by ją poznać/zrozumieć i poszerzyć pole naszej świadomości. Np. przed Freudem mogliśmy nie wiedzieć, że przeżycia z dzieciństwa na nas wpływają, teraz już to wiemy i dzięki temu możemy się od tego uwolnić/szukać sposobów na uwolnienie.
Ale z drugiej strony: trzeba też sobie "uświadomić nieuświadamialność", tzn. zdać sobie sprawę z tego, że są dziedziny, do których świadomość nie dotrze, gdzie zawsze czeka nas "popłynięcie". Chociaż możemy wiedzieć, że jeśli "tam pójdziemy" to "popłyniemy".
1. Doceniam to co piszesz na temat procesów nieświadomych. Twoje ostatnie komentarze idą w stronę tego o czym na swoim blogu pisałeś - hermeneutyka, symptomatologia, jako narzędzia poznania pola transcendentalnego. Jasne, że należy przyglądać się dokładnie swemu życiu wewnętrznemu, odnosić go do przeszłości, dochodzić prawdziwych motywów naszych działań, analizowąć spychane w nieświadomość pragnienia. Po to aby zrozumieć bliżej jakie warunki doprowadziły do tego czym dziś jesteśmy. Chodziłoby więc ostatecznie o zwiększenie posiadanej wiedzy o sobie - o zaanektowanie przez świadomość pewnych obszarów nieświadomości - o bardziej integralną osobowość, która nie spychała by części siebie jako nie-ja, ale pełniej rozpoznawała siebie. Ale problem w tym, że te uwagi cały czas dotyczą antytezy - tj. poznania. Wskazujesz po prostu na inne metody dochodzenia do prawdy - hermenteutyka, psychoanaliza, symptomatologia, nauki ścisłe. Zgadzam się z tym co piszesz w tym zakresie. Tutaj nie ma między nami sprzeczności.
OdpowiedzUsuńAle teza antynomii dotyczy nie poznania, lecz działania. I - to podkreśle raz jeszcze - nie chodzi o opis trzeciosobowy działań z przeszłości. Chodzi o to w jaki sposób ja (nie ktoś inny) tu i teraz (nie w przeszłości) mam podjąć decyzję. Co mam do dyspozycji, czym się kierować - jakimi testami woli mocy, eksperymentami myślowymi czy imperatywami kategorycznymi mam się kierować.
2. Twoje uwagi - jak je rozumiem - prowadzą do osłabienia opisanej przeze mnie antynomii. Antyteza mówi o tym, że dążenie do poznania, krytyczność, dystans osłabia zaufanie do tego co się wie. W tezie - ja piszę o tym - że to paraliżuje podejmowanie decyzji, bo zakładam, że motywacja do działania jest wprostproporcjonalna do posiadanego zaufania do wiedzy. Ty osłabiasz to napięcie twierdząc, że nie potrzeba pewności wiedzy aby skutecznie podejmować decyzje - nawet z otwartymi ramionami witasz pojawiająca się niepewność:) Tym samym antyteza znika, albo przynajmniej rozmywa się. Spróbuje tutaj na nowo ją zaostrzyć.
OdpowiedzUsuńPostawie tezę bardziej ogólnie. Owszem - nie jest tak, ze z koniecznosci skuteczne i wytrwałe działanie musi opierać się na zaufaniu do posiadanej wiedzy, ale z konieczności musi się oprzeć na jakimś zaufaniu, na jakieś pewności. Przedmiotem pewności nie musi być tutaj wyłącznie posiadana wiedza, ale np. nastrój, emocje, natchnienie (sorki) a także wiedza otrzymywana od innych. Więc - tutaj nowsza wersja tezy - stopień determinacji do działania jest wprostproporcjonalny do pewności jaką dażymy podstawy podejmowanego działania np. wiedzę, emocje lub treści przekazne przez innych. Mogę sobie dobrze wyobrazić, że w chwilii uniesienia (myśle tutaj trochę o tym stanie eureki przed KULem) mogę zaufać tej mętnej jeszcze idei, nawet jej nie przyswajając i zadziałać zgodnie z tym co mi sugeruje. Mogę także zaufać osobie, która nigdy w życiu mnie nie zdradziła, i podjąć decyzję w oparciu o to co mi przekazała, nie znajdująć bezpośredniogo uzasadnienia dla danych treści. Mogę więc ufać swojej wiedzy (tą rozumiem jako zbiór przekonań opartych na indywidualnym doświadczeniu oraz własnych rozmyślaniach. To nie znaczy, że wyklucza się tutaj lektury, dialogi itd. - nic podobnego, chodzi o to, że u podsatwy stoi - albo "sam widziałem" albo "zrozumiałem"), sferze emocjonalnej, nastrojom (temu co spontaniczne we mnie) albo innej osobie (po spełnieniu pewnych warunków). Modyfikacja mojej początkowej tezy dotyczyłaby więc wyjście poza moją koncecpcję rozumienia immanencji epistemologicznej - jako sfery tego co świadome, przejżyste dla mnie - i objęcie swym zasięgiem także treści poza świadomościowych, które jednak w mojej świadomości jakoś - acz niewyraźnie się jawią (tak, że nie posiadają statusu wiedzy, ale mogę im ufać - nie w sposób bezpośredni - sam widziałem, sam rozumiem, ale pośredni - ktoś inny widział, ktoś inny rozumie albo niewyraźnie widzę i rozumiem).
To byłaby moja modyfikacja tezy początkowej. Czy zgadzasz się z nią, tj. czy zgodzisz się, że podejmowanie decyzji istotnych egzystencjalnie wymaga pewności tak rozumianej. Czy nadal uważasz, że także taka pewność jest czymś co zagraża sile woli mocy, która potrzebuje środowiska niepewnosci i zwątpienia? Czy potrzebuje ona niepewności do posiadanej wiedzy, czy także do osób nam bliskich, a także sfery emocji, spontaniczności, nastrojów?
3. Jest jednak jeszcze jedna kwestia, która mogłaby ratować twoje przywiązanie do niepewności w działaniu. To dwa pojęcia - twórczości i ryzyka. Przywiązanie do tego co pewne, to ograniczanie się to tego co zastane, znajome, a tym samym pozostawanie w bezpiecznej sferze tego co już moje. Tobie zaś chodziłoby o to aby być twórczym i ryzykować. Zgodziliśmy się, że ta twórczość i ryzyko to nie rewolucja, ale raczej twórcza ewolucja - rozwijanie tego co zastane, a potem pojawia się naddatek - jak u Bergsona. Ja się z tobą zgodzę jeśli te tezy o twórczości i ryzyku odniesiemy do poznania - do stawiania pytań, kwestionowania tego co się wie, krytycznego nastawienia do samego siebie. Nie rozumiem jednak dlaczego podejmując decyzje istotne egzystencjalnie ważne jest aby to robić w oparciu o niepewnosć, a nie pewność? Jedna sprawa to jak w ogóle uzasadniasz wymóg bycia twórczym i ryzykowania - rozumiem, że to teza wartościująca. A druga - to mam powazne wątpliwości do tego, że decyzje podjęte w oparciu o brak pewności, będą mogły być przez dłuższy okres realizowane. Ja zakładam, że podejmując decyzję ważną egzystencjalnie człowiek przy niej długo trwa. Nie chodzi o to aby w ogóle nie dokonywać korekt podjetych planów, cały czas być wiernym jednej idei, ale pewna doza konsekwencji jest tutaj wskazana - aby nasze życie nie okazało się zbiorem kilkunastu kawałków w ogóle do siebie nie przystających.
OdpowiedzUsuńRozumiem, że można uzasadniać ten wymóg niepewności, jeśli się założy, że celem jest silna wola - która żyje w napięciu. Niepewności potrzeba, aby wola mogła się trenować. Ale czy taka silna, wytrzymująca niepewność wola to cel sam w sobie? Jeśli tak to powraca kwestia, którą ostatnio podnosiłem - zagrożenie, iż "im gorzej tym lepiej" tj. jeśli celem jest wola w napięciu, to środkiem to tego celu musi być - tak mi się zdaje - niepewność, wątpienie, a wszelka pewność daje tylko "zgniłe" bezpieczeństwo. Ale to nie podważanie, dla lepszej wiedzy i poznania a tym samym dla - w efekcie - większej pewności. Ale podważanie tylko po to aby było trudniej się zdecydować, aby plan był mniej realny z punktu widzenia tego co się wie. Trzeba sie zdecydować na coś niemożliwego. Znowu Brevik?
Albo nie rozumiem czegoś, albo źle interpretuję, albo napięcie woli to nie cel sam w sobie i wymaga ograniczenia przez pewność do tego w oparciu o co się decyduję.
Chodziło by mi właśnie o to, że jeśli już jakaś pewność, zaufanie mają się pojawiać, to w ostateczności nie do wiedzy, nie do innych, nie do "emocji", ale do swojej woli. Muszę być pewien swojej woli (o tym po części traktuje mój wpis o etyce immanentnej).
OdpowiedzUsuńAle zauważasz, że powstaje tu problem tego, czy to jest ostateczny cel: wola. W tym kontekście przywołujesz Brevika.
Zacznijmy od tego drugiego. Po pierwsze ten przykład mi bardzo nie pasuje bo ja (i ty pewnie też) wiem o Breviku tylko tyle ile przekazały media, a to jednak stanowczo za mało, żeby dokonać rzetelnych rozstrzygnięć. Ale... weźmy na warsztat ten wytworzony przez media obraz. Tak, w tym Breviku jest coś z tego, o co mi chodzi. Bardzo mi się spodobało to, że zbuntował się przeciwko opinii psychiatrów, którzy próbują zrobić z niego osobę niepoczytalną. Pokazuje to, że afirmował on swoje chcenie - nawet pod groźbą więzienia nie wycofał się, nie zaprzeczył swojemu czynowi.
Ale przypominam, moja etyka ma jeszcze drugi aspekt: aktywność. Podkreślam: aspekt - afirmacja i aktywność to dwa aspekty jednej rzeczy. "Ontologicznie" jest to coś jednego, ale "epistemicznie" musimy to opisywać poprzez dwie kategorie. A to całe "coś", o którym piszę, można by określić jednym słowem: Życie - tylko trzeba je dobrze rozumieć.
I - patrząc na medialny obraz Brevika - powiedziałbym, że nie realizował on właśnie tego drugiego aspektu: twórczości.
Żeby to rozjaśnić jeszcze kilka słów o tym jak rozumiem twórczość i zarazem będzie to odpowiedź na pierwszą kwestię. Prawdziwa twórczość dla mnie to nie zwykła "produkcja"/"reprodukcja" czegoś, ale... hmm... "produkcja czegoś produktywnego". Tzn. chodzi o to, żeby tworzyć coś takiego, co samo będzie twórcze i zdolne do dalszego przekazywania tej twórczości. W jednym z ostatnich komentów (w odpowiedzi na uwagi kumpla) wyjaśniałem to na przykładzie artysty. Pozwolę sobie zacytować siebie samego ;)
"Artysta tworzy dzieło nie dla zysku, czy dla jakiejś użyteczności, tworzy je po prostu bo chce, tworzy je z nadmiaru, jakim jest... Ale dobre dzieło to takie, które samo jest nadmiarem, i które przekazuje część tego nadmiaru obserwatorowi, takie, które wyzwala w odbiorcy stawanie-się-aktywnym. Wiadomo, "musi" powstać ileś dzieł kiepskich, ileś nieudanych, które są próbami, eksperymentami i które również są ważne dla twórcy, których twórca również chciał... ale "celem" jest "napędzanie" życia, czyli stworzenie "witalnego" dzieła sztuki, wyzwalającego w odbiorcy witalność, aby następnie on tę witalność przekazał dalej."
Czyli można by powiedzieć: celem woli jest twórczość = przekazywanie witalności. Ale, jak powiedziałem wcześniej, wola (afirmacja) i twórczość (aktywność) to tylko dwa aspekty czegoś bardziej podstawowego: życia = woli mocy. Czyli celem woli (mocy) jest ona sama, jej rozwój.
Wiem, że to strasznie komplikuje pierwotną kwestię: napięcia jakie rodzi się między poznaniem i działaniem (zwłaszcza w sferze wyborów istotnych egzystencjalnie). Czy też tego, co pisałem o działaniu w środowisku niepewności.
OdpowiedzUsuńPrzyznam szczerze, że nie wiem co z tym fantem począć - przynajmniej na chwilę obecną. Mogę tylko spróbować zakreślić kilka "figur", które być może przywiodą - nas wspólnie - do jakiegoś rozwiązania...
Zdrowe i "przebogate" życie to dla mnie silna wola i twórcza aktywność. By życie "utrzymać" i "rozwijać" potrzeba zatem dbać o te dwie składowe. W obu wypadkach - moim zdaniem - konieczny jest składnik ryzyka, niepewności. Prawdziwa twórczość wymaga by nie wiedzieć, co powstanie (ale przypominam: nie jest to creatio ex nihilo). Wola zaś okazuje swoją siłę i "dba" o nią w sytuacji ryzyka, niepewności.
Przydałoby się te abstrakcyjne rozważania skonfrontować z jakimś konkretnym przypadkiem. Niech to będzie młody człowiek (płci dowolnej), który właśnie ukończył szkołę średnią i musi zdecydować na jakie studia pójdzie. Złośliwa interpretacja moich wcześniejszych wpisów mogłaby sugerować, że oto będziemy mieli pokolenie samych filozofów, artystów i naukowców-badaczy, a zabraknie nam inżynierów, czy śmieciarzy. Zacznijmy najpierw od zadania sobie pytania: czy rzeczywiście byłoby to aż takie straszne? Może zamiast budować nowe drogi i konstruować nowe samochody ważniejszym byłoby zająć się problemem: dokąd i poco jechać? Może coraz to nowe gadżety nie są nam tak potrzebne.
Ale co ze śmieciarzami, piekarzami, producentami ubrań? O tym zaraz...
Wróćmy do tego człowieka, który ma wybrać studia/zawód/pracę, ogólnie: swoją przyszłość. Czy rzeczywiście każdy wybierze sztukę czy filozofię? Nie sądzę. Są ludzie, których zwyczajnie to nie pociąga, którzy lepiej realizują swoją witalność dbając o zdrowie innych (lekarz), edukując i wychowując innych (nauczyciel), gotując (kucharz), konstruując, budując, projektując (architekt, budowlaniec), robiąc meble (stolarz), hodując zwierzęta i rośliny (rolnik, sadownik, ogrodnik), szyjąc i projektując ubrania (krawiec). A śmieci? Ciągle słyszę o tych, którym na sercu leży dobro przyrody, o ekologach - zamiast tylko przyczepiać się łańcuchami do drzew (chociaż rozumiem to) mogliby zajmować się zbiórką i segregacją odpadów.
Kryje się tu jednak problem, który każdy kapitalista szybko dostrzeże: ktoś gotujący z pasji będzie mniej wydajny niż np. wykonujący szereg mechanicznych czynności człowiek zajmujący się 8h dziennie wyłącznie produkcją chleba.
Ale to problem kapitalisty, nie mój. Ja myślę, że pewne podstawowe czynności (pieczenie chleba, wyrób ubrań, segregacja śmieci) moglibyśmy wykonywać samodzielnie i nasze "powołanie", "pasja" by na tym bardzo nie straciły. Wystarczyłoby szyć lepsze, trwalsze ciuchy i nie przejmować się brakiem markowych znaków.
Ale odbiegam od tematu - chociaż nie bez powodu: chciałem ubiec pewne wątpliwości.
Wróćmy do człowieka po szkole średniej, który ma podjąć decyzję. Niech będzie, że ma zarówno umysł ścisły i budowniczy "fach w ręku", jak i zdolności artystyczne (maluje obrazy, chodził na kółko plastyczne). Którą z tych dwóch (wynikającą z predyspozycji) dróg powinien wybrać? Tę, która lepiej będzie realizowała witalność. Ale która to z nich? Która? Niech przeprowadzi test chcenia do potęgi n-tej. Nie da on pewności jego wiedzy, ale da "pewność" jego woli.
I nie chodzi o to, żeby potem co 2 lata zmieniał decyzję (nie podoba mi się budownictwo idę malować... nie, jednak na budownictwie było lepiej). Z chceniem do potęgi n-tej wiąże się właśnie pewna konsekwentność (choć nie wykluczająca zmiany w wyniku rozwoju).
To tylko taka próba, "hipoteza" - napisz czy coś wyjaśnia, czy tylko bardziej zaciemnia.
1. Coś wyjaśniło, choć dużo dygresji ostatnio się pojawia w twoich komentarzach mam wrażenie. Do ostatniej twej myśli - pewność woli, jako test chcenia do n/tej - przejde następnym razem. Przeczytałem jeszcze raz całość wszystkich komentarzy. Odpowiem na kilka twoich pytań, które wcześniej sie przewinęły, a potem przejde do ważniejszych kwestii.
OdpowiedzUsuń1.1. Czy pewność oznacza, że znamy cel i drogę do niego? Pytasz - kto potrzebuje pewności - kapitalista, budowniczy itd.. Już wiemy, że chodzi o pytania egzystencjalne i a w mniejszym stopniu o budowanie mostów. Ale chce zwrócić uwagę na coś innego niż sam dobór przykładów. Piszesz o pewności tak jakby ona była czymś co łatwo przychodzi, jakby była łatwym schronieniem - tj. aby sobie ułatwić życie można się zdecydować na zaufanie do czegoś np. praw nauki, zasad religii itd. - to tłumaczy jakie cele są do osiągnięcia i jak można to uczynić. Ale moim zdaniem nasza sytuacja epistemologiczna jest całkiem inna. Pewność nie jest na wyciągnięcie ręki, jest czymś co trzeba osiągnąć, do czego trzeba dążyć, jest efektem ciężkiej pracy - ton lektur, rozmyślań i dyskusji. Piszesz tak jakby ta znajomość celu i drogi była "prostszym" i mniej wymagającym rozwiązaniem. Pomyśl o naukowcu, który szuka leku na nieuleczalną do tej pory chorobę. Czy on nie chciałby pewności w leczeniu i natychmiastowego osiągniecia swego celu? Założe, że dałby wiele za porzucenie dziesiątek lat poszukiwań lekarstwa, gdyby od razu mógł osiągnąć cel do jakiego zmierza. Podkreślasz rolę samego procesu tworzenia - próbowanie, poprawianie, tworzenie - jako czegoś przeciwnego bezpośredniemu dążeniu do celu. Przykład naukowca poszukującego leku, raczej podsuwa inne intuicje w tym zakresie. To raczej cel jest tutaj ważniejsze - jeśli nie jest wszystkim.
Wydaje mi się, że różnica pomiędzy tworzeniem, w którym liczy się bardziej droga niż cel, a poszukiwaniem i działaniem, w którym liczy się głównie cel - dotyczy stosunku danej osoby do tego co tworzy lub bada. Jeśli dla kogoś sprawa, którą się zajmuje jest sprawą poważną, sprawą życia lub śmierci - to wszystkimi możliwymi środkami chciałby poznać cel (prawdę) i osiągnąć go, i tylko on się dla niego liczy. Można argumentować, ze nigdy celu nie osiągnie, dlatego ważniejsza jest sama droga do celu. Ale moim zdaniem droga jest drogą tylko ze względu na cel. Jaką pociechę przyniosą naukowcowi kolejne próby, eksperymenty, hipotezy, jeśli nie osiągnie postawionego celu? Wydaje mi się, że z kolei tworzenie stawiające próbowanie, poprawianie za ważniejsze niż cel - to efekt dosyć swobodnego stosunku do życia, dawanie sobie czasu na kolejne twórcze próby. Kto uświadamia sobie swoją skończoność ten nie chce próbować, ale chce wiedzieć co jest ważne i to realizować, bo wie, że ma mało czasu. Pewność - biorą pod uwagę to, że często jesteśmy w błedzie - ochrania przed marnowaniem czasu.
Ale może być też tak, że nasze intuicje - twoje o ważności próbowania i tworzenia, i moje odnośnie powagi i pewności odnoszą się do różnych przedmiotów (sytuacji życiowych, pytań). Mi chodziłoby o to, że pewność jest problemem w tym sensie, ze zazwyczaj jej brakuje - nie jest czymś prostym i samooczywistym.
1.2. Czy pewność dopuszcza możliwość osiągniecia celu innego niż zadany? Jeśli założymy, że ma się pewność absolutną, to trudno aby podczas realizacji decyzji podjętej na bazie wiedzy, której jest się pewnym, oczekiwać innego celu niż zamierzony. Ale, jak staram sie pokazać w 1.1., nasza epistemologiczna kondycja nie jest taka różowa. Często się mylimy i dużo rzeczy nie wiemy. To czy dopuszczam zmianę celu pokazuje moje rozwinięcie twoich uwag na temat wychowania - można stawiać pewne cele - ale w perspektywie długofalowej będą one raczej niewyraźne (dziecko powinno być samodzielne, powinno być wierne swemu sumieniu, umieć krytycznie myśleć, zapracować na utrzymanie swoje i rodziny, umieć nawiązywać dobre relacje z otoczeniem). Nie musi to byc od razu hipoteza typu - musi zostać profesorem filozofii. Ale krótkofalowo można już bardziej precyzować cele np. stałe wyjazdy na łono natury, kurs gry na instrumencie muzycznym itp.. Na kolejnych etapach jak najbardziej są wskazane korekty. To taka mała dygresja, nie o to mi tutaj głównie chodzi. W swoich ostatnich komentarzach piszesz, że: "Chodziło by mi właśnie o to, że jeśli już jakaś pewność, zaufanie mają się pojawiać, to w ostateczności nie do wiedzy, nie do innych, nie do "emocji", ale do swojej woli." Zastanawiam się czym jest owo zaufanie do własnej woli. Załóżmy, ze podjąłeś jakąś decyzję na bazie pewności do swej woli, czyli - zgodnie z założeniami etyki immanetnej - po przeprowadzeniu testu afirmacji swego chcenia - jesteś pewny, że tego chcesz i się decydujesz. I w tym miejscu to ja cię zapytam - Czy taka pewność do woli dopuszcza możliwość osiągnięcia celu innego niż zamierzony? Jeśli tak to w oparciu o co dokona się zmiana decyzji? W przypadku wiedzy, uczuć, relacji do innych jest taka możliwość - można zweryfikować daną tezę porównując ją z nowymi doświadczeniami i rozmyślaniami. Zaufanie pokładane w dane uczucie mogło nas doprowadzić do sytuacji, których nie akceptujemy np. czujemy wstyd po daniu się ponieść danej emocji. Po kilku takich razach zaufania, może ono zostać nadszarpnięte. Możliwość utracenia zaufania do innej osoby najłatwiej sobie wyobrazić. W oparciu o co jednak dopuszcza sie możliwość osiągnięcia zmiany postanowienia jeśli się ufa swej woli? Czy są tutaj jakieś tresći, które wola sobą reprezentuje, które można rozpatrzyć, poddać się im itd.. Nie wydaje mi się, bowiem wola jest po prostu samą instancją, która decyduje. Wola to ja. Nie jest ona czymś obok nas czemu można się przyjżęć jak np. wiedza, emocje, relacje do innych, ale jest nami samymi. Dlatego powiedzenie, że się ufa swojej woli, albo decyduje się na zaufanie swej woli, to troche masło maślane. To tak jakby powiedzieć, że wola ufa swojej woli, albo wola decyduje się na zaufanie do swojej woli. Wtedy wola ufałaby sama sobie. To my jesteśmy wolą - jak można pojąć w ogóle siebie jako coś odrębnego od swojej woli i samą wolę ustanowić jako przedmiot, do którego się można ustosunkować i podjąć decyzję. Wola to chcenie, to co stoi u podsatwy decyzji. Ale kierunek w którym podązy zależy od tego co się jej przedstawi - wiedzę, emocje i osobowości oraz wiedzę innych. Podsumowując - nie można ufać swojej woli, to wola jest tym co ufa. Wprowadzasz moim zdaniem nowy meta poziom - możliwość osiągnięcia pewności do swej woli - który jednak niczego nie tłumaczy.
OdpowiedzUsuńMoże tutaj znowu absolutyzuję, i na siłe szukam problemu. Ale pytanie zostje - kiedy ufam własnej woli to znaczy, że czemu ufam? To chyba pytanie o to czym jest wola w ogóle. Czy tylko instancją podejmowania decyzji - mną samym, czy też moimi pragnieniami, instynktem. Te drugie mogą być przedmiotem świadomości, mogę się do nich ustosunkować - zaufać im. Ale jeśli moje pragnienia, instynkt to moja wola i ja moge się do niej odnieść, to znaczy, że chodziłoby po prostu o zaufanie do tego co ja nazywam sferą emocji - spontanicznosć, uczucia. A to jeden ze trzech obszarów zaufania, które wymieniłem - obok wiedzy i innych. Dlaczego więc odróżniasz zaufanie do woli, od zaufania do emocji? Albo do woli można się odnieść albo nie. Jeśli nie to niemożliwym jest to o czym piszesz tj. zaufanie do woli, bo to zakłada odniesienie sie do niej. Jeśli zaś jest możliwe, to czym wola (już nie tylko jako instancja podejmowania decyzji) różni się od sfery emocji, pragnień, spontaniczności?
OdpowiedzUsuńPrzykład z Brevikiem, który opisujesz - czy chodziłoby przy zaufaniu do swej woli, o wierność do raz powziętych decyzji, bez względu na konsekwencje? Ale to tylko odsuwa pytanie. Bo na jakiej podstawie została podjęta pierwotna decyzja, której teraz jest się wiernym? Innej decyzji? Ale gdzieś musi być początek?
Ta afirmacja i twórczość to z jednej strony pewność do własnych decyzji, a z drugiej dążenie do ciągłych zmian, do ciągłego przekraczania, ryzykowania. To bycie pewnym, że należy ryzykować, że należy się zmieniać? Wtedy typ reaktywny afirmatywny to ktos kto byłby pewien, że należy pozostać stałym, nie zmieniać się. Typ aktywny negatywny, to zaś ktos kto chciałby się zmieniać, ale wątpiłby w to czy należy to czynić.
Najpierw kilka uwag "na szybko" - tzn. postaram się jutro przeczytać jeszcze raz i napisać coś bardziej konkretnego, a dziś chciałbym tylko "odbić piłeczkę" w kilku punktach.
OdpowiedzUsuńA. W przedostatnim akapicie (o Breviku) piszesz "Ale gdzieś musi być początek [tzn. pierwsza decyzja]?" No właśnie nie, nie musi, nie ma jej. Najpierw "empirycznie": jak jesteś małym smarkaczem to jesteś zbyt głupi, żeby w pełni za siebie świadomie decydować, np. czy się będziesz dobrze uczył, do jakiej szkoły pójdziesz, czy będziesz się zdrowo odżywiał i jak wkraczasz w świadome życie to już działasz w pewnych warunkach, a nie w jakimś "punkcie zero". Na poziomie "teoretycznym" to Heideggerowska gadka o rzuceniu: jesteśmy rzuceni w świat, pewne wybory już za nas podjęto: to w jakiej kulturze, w jakim języku, w jakiej religii się wychowaliśmy, albo choćby jak byli genetycznie uposażeni nasi przodkowie. Nie ma pierwszej decyzji...
B. Kwestia pewności woli. Powinienem w moich komentarzach użyć cudzysłowu. Wykorzystałem twój termin, ale użyłem go nieco inaczej. Chodziło mi po prostu o afirmowanie swojego chcenia. To rozumiem przez "pewność" woli.
C. Mówisz, że ja się boję nadmiaru pewności, a problemem jest właśnie jej niedomiar. Otóż uważam odwrotnie (pamiętaj, że zostajemy na poziomie decyzji egzystencjalnych). Mam kumpla, który poszedł na studia, po których oczekiwał dużych zarobków, zaczął w ich czasie pracować, po tym jak skończył dalej pracuje, naprawdę nieźle zarabia, do tego czasem robi jakieś nadgodziny, dodatkowe projekty, żeby dużo zarobić, bo odpocznie na emeryturze. On ma pewność co do tego co robi. Powiesz może, że to wyjątek. Ale rozejrzyj się wokół: bardzo mało ludzi waha się, czy praca i zarabianie pieniędzy to wartościowe rzeczy, czy może jednak coś innego należałoby w życiu robić. Oni nie mają wątpliwości: trzeba pracować i zarabiać. Tu nawet nie chodzi o kwestię pewności - dla tych ludzi to oczywistość. Kapitalizm to "metafizyka" naszych czasów, dlatego tu jest najmniej wątpliwości. Ale w poprzednich epokach i dla niektórych innych ludzi inne są (poza lub oprócz) "kapitału" takie pewności/oczywistości: trzeba się słuchać i szanować rodziców, nauczycieli, przełożonych; albo - trzeba wierzyć w Boga, można być grzesznym, można czasem zapomnieć o modlitwie, ale ateizm albo zmiana wyznania są niedopuszczalne; albo: trzeba założyć rodzinę, ożenić się/wyjść za mąż i mieć dzieci.
Niestety... kolejna dygresja mi się zrodziła. W sumie jest to coś, co już od pewnego czasu chciałbym powiedzieć ("wykrzyczeć w twarz" ;) - tzn. chodzi mi o to, żeby dotarło to do nich). Może warto, żebym zrobił z tego oddzielną, wyraźną notkę na blogu. Ale póki co piszę tu.
OdpowiedzUsuńLudzie z filozofii itp. środowisk (u nas np. Ty, Karol, Szutta) mają problem z przyjęciem pewnych tez (rzekł bym: faktów) i zaobserwowaniem pewnych zjawisk (znowu rzekł bym: faktów) ze względu na otoczenie. Pięknie jest wśród filozofów rozprawiać o powszechnej równości i demokracji, o tym, że każdy powinien mieć możliwość decydowania za siebie, że zastosowanie metody refleksyjnej równowagi dałoby system taki, jaki uszczęśliwiłby wszystkich, gdy przebywa się na co dzień wśród inteligentnych, racjonalnych, rozsądnych ludzi. Pięknie jest rozważać problem napięcia pomiędzy poznaniem, a działaniem, gdy codziennie przebywa się wśród tych, którzy mają dobrze rozwinięty zmysł sceptyczny. Pięknie jest mówić o tym, że indywidualizm może doprowadzić do samotności, gdy codziennie przebywa się wśród ludzi o bardzo rozwiniętym "ja".
Ale fakt jest taki, że większość ludzi jest głupia, podła, nie myśli samodzielnie tylko naśladuje sąsiadów i "ludzi z telewizji", zależy im tylko na pieniądzach i różnych przywilejach, na tym, żeby pokazać, że się jest lepszym od bliźniego - i do tego nie mają oni żadnych wątpliwości w tym co czynią.
Paradoks działania i poznania może być paradoksem dla mnie, dla Ciebie, dla naszych kolegów i wykładowców ze studiów. Ale dla nie wielu więcej osób. Reszta nie ma wątpliwości w tym co robi: trzeba pracować, jak się da (tak, żeby nie złapali) to ukraść, lizać dupę szefowi, gnoić podwładnych.
I ja nie mówię tego przez jakąś czystą złośliwość, wrodzony Nietzscheanizm, czy traumatyczne przeżycia. Po prostu mam oczy i uszy otwarte. I w życiu przebywałem nie tylko wśród intelektualnej śmietanki (bez ironii to mówię).
Może trochę przesadzam, ale mówiłem: ostre, dosadne sformułowania lepiej się sprawdzają gdy się chce coś pokazać niż miałka "droga środka", w stylu: "no wiesz, niektórzy ludzie nie są tacy dobrzy jak myślimy".
Jutro postaram się odpowiedzieć na przykład z osobą poszukującą leku.
Trochę późno odpisuję, ale dopiero uzyskałem dostęp do netu ;)
OdpowiedzUsuńA. Przykład z lekarzem poszukującym leku na nieuleczalną (dotąd) chorobę. Mówisz, że on chciałby już mieć pewność. Fakt, takie przykłady są wyzwaniem dla mojej etyki immanentnej. Ale mogę "bezczelnie się wykpić" ;) i odnieść do tego, co sam pisałeś: chodzi o wybory egzystencjalnie istotne. W tym wypadku wyborem nie jest metoda szukania lekarstwa, ale sama decyzja czy zostać lekarzem, czy kimś innym. Gdy już wybrał bycie lekarzem, to szukanie leku jest już tylko konsekwencją.
Ale mniej "bezczelnie" mogę jeszcze próbować w ten sposób: niepewność jest mu w tym szukaniu leku potrzebna na tym poziomie, aby nie ufał całkowicie wiedzy, z której korzysta, podczas swoich badań. Może zamiast prowadzić eksperymenty chemiczne w nowoczesnym laboratorium powinien pojechać do amazońskiej dżungli uczyć się od szamanów, albo zbadać ludowe ziołolecznictwo, czy jakąś odmianę jogi (jeśli uznasz te alternatywy za bzdurne, to potraktuj je tylko jako przykład). O tyle nie powinien mieć pewności, tzn. zaufania do swojej wiedzy, że rozwiązanie może leżeć gdzie indziej (poza "dyskursem").
Ale zdaję sobie sprawę, że przeformułowałem problem. Bo nie brzmiał on "jakie badania chemiczne?", ale "jaka metoda w ogóle (choćby nie uznana przez naukę - byle skuteczna?". Co na to odpowiedzieć: nie wiem. Muszę rozłożyć ręce (przynajmniej na razie). [Ale chciałem zaznaczyć, że przeformułowania nie dokonałem dla zabawy, chciałem nim coś ukazać.]
B. Problem: możliwości późniejszej zmiany po "pozytywnym" przejściu "testu" chcenia do potęgi n-tej.
Jedyna "koherentna" odpowiedź może brzmieć chyba tylko tak: możliwość późniejszej zmiany jest możliwa tylko wtedy, gdy w momencie podejmowania jakiejś decyzji od razu chcemy w niej możliwości zmiany.
Ale jeśli tak powiem, to może to wywołać pewne nieporozumienia.
Z jednej strony w chceniu do potęgi n-tej ważna jest konsekwencja, to, żeby nie wypierać się czynu, gdy pojawią się niesprzyjające okoliczności. Także nie ma tu mowy o zmianie w sensie "ktoś się chwieje jak wiatr wieje". Gdy tylko pojawi się niesprzyjająca okoliczność, czy jakaś nowinka (np. naukowa), to zaraz zmieniam swoje wcześniejsze postanowienie/stanowisko.
Z drugiej strony nie chodzi mi też o to, żeby jak ten osioł uparcie trwać przy swoim stanowisku. Trzeba być otwartym na możliwość zmiany. Ale chodzi o pewien bardzo określony typ zmiany - taki, który "rozwija" witalność. Tzn. człowiek afirmatywny i aktywny to dla mnie człowiek wierny swoim pragnieniom, a zarazem pragnący witalności (i "przekazywania" witalności).
1. Co do za bardzo rozwiniętego zmysłu sceptycznego wśród filozofów. Wiesz - mi matka zawsze powtarzała, że mam zaglądać do swojego talerza, a nie do cudzego. Może jest tak, że dla większości ludzi to nie wola jest głównym problemem, ale brak krytyczności i poznania, ale mnie to nie dotyczy. Poza tym - moja sytuacja jest na tyle wygodna - że w przedstawionym paradoksie nie absolutyzuje ani poznania ani zdecydowania w działaniu. Trzeba obu. Także jakżebym mógł się z tobą nie zgodzić co do tego, że tylko pewność w działaniu bez szukania lepszego poznania, jest zła:)
OdpowiedzUsuń2. Jestem prawie gotów zgodzić się z twoją opinia co do stanu wiedzy społeczeństwa. Znam jednak osoby, które nie są związane z filozofią, które także mają poważne wątpliwości co do sensu tego co się w ich życiu dzieje. Wiesz - nie trzeba przeczytać Kanta aby zacząć wątpić w to, że dociera się do rzeczy samych w sobie. Czasem wystarczy zdrada w małżeństwie, świadomość, ze przez lata było się oszukiwanym, rozwód. A poza tym jeśli spojrzeć na obecną sytuację na światowych rynkach i kryzys strefy Euro - to przecież kryzys wzajemnego zaufania jest głównym problemem i brak wiedzy. Nikt nie ufa bankom, banki sobie nie ufają, nikt nie ufa politykom. Ludzie u sterów władzy są zdezorientowani - nie ze względu na to, że są pewni tego co robią, ale dlatego, że brakuje mi rozeznania. Co chwilę słychać nowe hipotezy na temat tego kiedy Grecja wyjdzie z Unii, albo kryzys się skończy. A za chwilę się dowiadujemy, ze Grecji trzeba pożyczyć kolejne sumy, bo Grecy dostarczyli złych danych do obliczeń. To co piszesz o tej pewności ludzi współczesnych w tym co robią, nie zgadza się np. z baumanowskimi hipotezami na temat płynności ponowoczesnej - tego, ze brak wyraźnych drogowskazów, wszytko jest ulotne, nie wiadomo na czym oprzeć swoje życie, skończyły się wielkie narracje, itd..
Poza tym, wydawało mi się ciągle, ze twoim - jako nietzscheanisty - problemem jest problem woli - tego jak się zdecydować na to co się już wie. A w twoim ostatnim poście wychodzi, że jednak ważniejszy byłby problem poznania - tego aby krytycznie się odnieść do tego co się wie. Może jednak i poznanie i zdecydowanie są ważne?:)
3. Co do zmiany możliwości decyzji opartej na afirmowaniu swej woli ("zaufaniu do niej"). Piszesz, ze "Jedyna "koherentna" odpowiedź może brzmieć chyba tylko tak: możliwość późniejszej zmiany jest możliwa tylko wtedy, gdy w momencie podejmowania jakiejś decyzji od razu chcemy w niej możliwości zmiany." To znaczy, że decyzja - akt woli - nie jest czymś absolutnym. Dodajesz do niej jakby pewną "otwartość" - możliwość zmiany. Dodajesz potem - szukając pewnej drogi środka - że nie chodzi ani o szybkie i łatwe zmiany wyboru, ani o uparte trwanie przy nim. Wierność swoim pragnieniom i pragnienie witalności - połączenie tego co już jest i tego co ma przyjść. Problem w tym jak rozpoznać kiedy należy jeszcze być wiernym, a kiedy już zmieniać decyzję. To dobry wstęp do mojego kolejnego posta, który lada dzień opublikuję. Zachęcam do lektury:)
OdpowiedzUsuńAd.2) Nie twierdziłem (a jeśli coś takiego wynikało z mojego posta, to "wypadek"), że tylko filozofowie są zdolni do zdrowego sceptycyzmu.
OdpowiedzUsuńAle jeszcze trzeba odróżnić (znowu: nie twierdzę, że tylko filozofowie to potrafią!) sceptycyzm "empiryczny" od "transcendentalnego" ;) Tzn. przez ten pierwszy mam na myśli przygodny typu: banki zrobiły przekręty i ludzie przestali im ufać; mąż zdradził żonę, więc ona przestała ufać wszystkim ludziom. Przez ten drugi rozumiem zdolność do sceptycyzmu również wobec najbardziej podstawowych założeń naszej kultury.
Ad.3) Tak, zdecydowanie otwartość! Jak w kole hermeneutycznym: wierność metodzie sprawia, że po dokonaniu rzetelnego, fenomenologicznego opisu zjawiska wydobywasz z tego opisu nieświadome założenia, dekonstruujesz je, znowu opisujesz, jeśli trzeba znowu dekonstruujesz itd.
Z chęcią przeczytam! :)