sobota, 10 marca 2012

Absolut czy hipoteza?

0. Wprowadzenie do wprowadzenia.
Cnotą jest oszczędność, ale cnotą jest także hojność. Czy można być jednocześnie oszczędnym i hojnym? Owszem – są sytuacje, w których to możliwe. Ale czy jednak zawsze można uczynić zadość obu wymogom?

Rzeczywistość jawi się nam, w większym lub mniejszym stopniu, jako sfera antagonistycznych wartości, które czasami ciężko ze sobą uzgodnić. Poświęcenie się na rzecz jednych, zmniejsza nasz stopień poświecenia dla innych. Nie twierdzę, że istnieje w sferze wartości tylko antogonizm i konflikt, ale nie jest owa sfera ostatecznie spójna wewnętrznie. Powiedziałbym, iż jest ona raczej hierarchią zdecentralizowaną (o kilku centrach). Czy znajdując się w sytuacji antagonizmu, trzeba zrezygnować z jednej wartości na rzecz drugiej?

Można próbować obie pogodzić – doprowadzić do ich syntezy. Może owe sprzeczności jakie dostrzegamy pomiędzy różnymi siłami i dążeniami w naszym życiu, wynikają z naszych chwilowych braków – w poznaniu, woli, sile charakteru, środkach jakimi dysponujemy. W rzeczywistości jednak ich pogodzenie jest możliwe. Trzeba po prostu zachować zdrowy umiar w ujmowaniu każdej z wartości – obie strony muszą pójść na kompromis i nastąpi zgoda.

Czy jednak zawsze synteza jest możliwa? Co kiedy antagonizm dotyczy wartości, które wymagają od siebie całkowitego uznania? Czy dla Antygony istniała synteza? Co jeśli niemożność pogodzenia owych wartości nie wynika z niedoskonałości naszego poznania, braku środków jakimi dysponujemy itd. ale jest immanetną cechą rzeczywistości, w której żyjemy? Wtedy ów antagonizm wartości nie jest tylko pozorem, ale cechą rzeczywistości takiej jaka ona jest sama w sobie. Wtedy wiara w znalezienie złotego środka jest utopią, i żadne pogodzenie nie jest możliwe. W takiej sytuacji – albo się zdecydujemy na jedną z opcji, albo będziemy musieli się nauczyć żyć w rozdwojeniu. Drugie rozwiązanie oznacza – jak pisał Leszek Kołakowski – bycie niekonsekwentnym, tj. nie dokonanie raz na zawsze ustalonego wyboru pomiędzy wartościami, które się wykluczają. Niekonsekwencja jest odpowiedzią na świat, w którym nie można pogodzić antagonistycznych wartości, a jednocześnie nie chce się z którejkolwiek zrezygnować.

1. Wprowadzenie.
Kant w „Krytyce czystego rozumu” pisze, iż nasz rozum starając się uzyskać poznanie w sferze wychodzącej poza doświadczenie, z konieczności wikła się w sprzeczności. Jest tak, bowiem brakuje mu miary w postaci doświadczenia w tym obszarze, i nie jest w stanie uzgodnić ze sobą dwóch przeciwstawnych dążeń, które w nim tkwią. Z jednej strony dla każdego twierdzenia zapytuje on o podstawy jego przyjęcia. W ten sposób może w nieskończoność zapytywać o warunki tego co istnieje. Z drugiej strony potrzebuje podstawy, od której może zacząć, aby ostatecznie cokolwiek twierdzić. Dlatego nieskończony ciąg warunków musi zostać urwany poprzez ustanowienie fundamentu. Z jednej strony istnieje potrzeba początku, czegoś trwałego, z drugiej zawsze można zapytać o to dlaczego akurat taki fundament przyjąć, a nie inny. Albo trwała podstawa, albo nieskończona niepewność. Kant jak wiemy nie absolutyzuje żadnej ze stron, i stara się je pogodzić.

W poniższym tekście także pragnę przyjżeć się napięciu pomiędzy dwoma stanowiskami i zapytać o możliwości ich pogodzenia. Nie będzie to w tak pięknym i analitycznym stylu w jakim czynił to Kant. Także temat będzie mniej podniosły – nie będzie chodziło o obronę racjonalności i wolności podmiotów ludzkich, ale o naszą współczesną sytuację egzystencjalną.

Plan mój jest następujący. W pierwszym kroku – tezie – przedstawię w jaki sposób rozumiem pojęcie absolutu oraz jak było ono rozumiane w tradycji filozoficznej. Oraz podziele się moimi mniemaniami na temat tego w jaki sposób pojęcie to funkcjonuje we współczesnej kulturze. Na drugim etapie – antytezie – omówię pojęcie hipotezy. Głównie odniosę się do koncepcji falsyfikacjonizmu Poppera. Oraz postaram się pokazać w jaki sposób myślenie charakterystyczne dla falsyfikacjonizmu, przniknęło do myślenia potocznego i stało się naturalnym paradygmatem przyjmowanym przez większość ludzi dzisiaj (to oczywiście moje mniemanie tylko, ale postaram się je uargumentować). W trzecim zapytam o możliwości pogodzenia tak przedstawionych stanowisk.

Wiem, że części z was mogą się wydać mocno naciągane zabiegi przenoszenia pojęć i mechanizmów z filozofii nauki, na codzienność naszego życia. Już tutaj pragnę jednak zaznaczyć, iż zapożyczenia teoretyczne z sfery nauki służą tylko do dostarczenia zaplecza pojęciowego, i bardziej precyzyjnego omówienia pojęć absolutu i hipotezy. Na przykładzie tego jak np. Popper zwalcza pozytywizm i jak opisuje warunki konfirmacji hipotez, w bardziej czystej postaci można przedstawić mechanizmy według, których dziś funkcjonujemy. I tylko taka jest rola owego zaplecza pojęciowego. Nawet jeżeli będę w tekście krytykował falsyfikacjonizm egzystencjalny, to nijak wyniki takich prób – moim zdaniem – mają się do falsyfikacjonizmu naukowego. Chodzi mi o sferę naszego życia, tego jak widzimy rzeczywistość, a nie paradygmaty naukowe.

2. TEZA
2.1. Absolut: teoria.
W bardzo dawnych czasach (jeszcze przed Kantem) ludzie posługiwali się chętnie i często pojęciem absolutu. Owszem można się kłócić, czy odbywało się to tylko do Kanta, czy aż do Nietzschego, czy jeszcze do Heideggera czy aż do Derridy. Mniejsza z tym. Co to pojęcie oznacza? Absolut jest ostateczną podstawą rzeczywistości. Jest on przyczyna wszystkiego, która sama nie wymaga już przyczyny. To podstawowy warunek wszystkiego co nas otacza i się wydarza (więc także nas samych), który sam jest nieuwarunkowany. Dwie główne kwestie charakteryzowały ów absolut w relacji do podmiotu ludzkiego. Pierwsza – podmiot jest pewny tego, że absolut jest tym czym jest (niemożliwość, a nawet niekonieczność zapytywania o jego podstawy). Druga – świadomość bycia zależnym od absolutu - w poznaniu oznacza to bierność podmiotu podczas przyjmowania doświadczenia źródłowego (np. objawienia, intuicji).

Obie cechy można dobrze zaobserwować w metafizyce przedkantowskiej, zwanej też tradycyjnym (nie krytycznym jeszcze) racjonalizmem. W jej ramach pojęcie absolutu było bardzo istotne, i wiązało się z użyciem zasady racji dostatecznej. Zgodnie z nią, każde przekonanie powinno mieć swoją rację, tj. być dostatecznie uzasadnione. Z powodu tego, iż nie jest możliwym przeprowadzenie nieskończonego ciągu uzasadnień, należało przyjąć jakieś niewzruszone zasady pierwotne w sposób dogmatyczny tj. bez uzasadnień (bo uzasadnienie znowu wymagałby uzasadnień itd.). Czyniono to poprzez odwołanie do intuicji, oczywistości, boskiego objawienia, doświadczenie empirycznego – jakiegoś źródła, w które nie można było już wątpić. Prócz niewzruszonej pewności przy przyjmowaniu podstawowych zasad, charakteryzuje ów paradygmat bierny stosunek podmiotu podczas przyjmowania owych podstawowych zasad. To nie aktywność podmiotu je konstruuje, ale podmiot odbiera coś co jest poza nim, co jawi mu się jako początek, o którego podstawy nie jest zdolny zapytywać, ale też nie musi tego czynić - bo ów początek jest samooczywisty.

Ów system oparty na pewności i bierności, zostanie przekroczony przez  Kanta i innych po nim (co bardzo łatwo pokazać na przykładzie myśli Poppera). O tym za chwilę.

2. 2. Absolut: współczesność.
Nie jest  tak, że dziś w ogóle się pojęciem absolutu nie posługujemy, ale czynimy to zdecydowanie mniej chętnie i mniej często. Jak wygląda panorama współczesnego funkcjonowania pojęcia absolutności w publicznym dyskursie?

a) powszechnie jest ono negatywnie odbierane. Straszy się nim, nasuwając skojarzenia z autorytaryzmem, z uzurpowaniem sobie uprzywilejowanej pozycji narzucania innym swojej wizji rzeczywistości. Ileż zbrodni dokonano w imię takich pseudo-aboslutów: boga, rozumu, historii, narodu? Ale wskazuje się także na współczesne zjawiska - łączy się go z pojęciem fundamentalizmu religijnego (w wersji islamskiej i chrześcijańskiej (patrz: Brevik)), który od razu nasuwa skojarzenia z terroryzmem. Takiemu podejściu przeciwstawia się ideę indywidualizmu, tolerancji i multikulturalizmu. Człowiek jest tylko człowiekiem i powinien przyjmować dla swojego poznania i działania swoją tj. ludzką, a nie boską miarę. Kim jesteś aby mi mówić co jest naprawdę dla mnie dobre? Jesteśmy różni i to nas łączy. Każdy ma swoją prawdę i to jest piękne. Indywidualizm współczesny wydaje się, iż zna tylko jeden absolut – jednostkę (czyli tak naprawdę mamy wiele absolutów – masę absolutów:). (Żebym w tym punkcie został dobrze zrozumiany. Powyżej przedstawiłem zwulgaryzowaną koncepcję indywidualizmu – jestem tego świadomy. Nie jest moim zamiarem krytyka indywidualizmu czy broń boże multikulturalizmu. Szczególnie ten ostatnie jest mi bliski. Chce wskazać w tym tekście na pewien problem jaki niesie ze sobą indywidualizm, wskazać na jego źródła i drogi do zmiany.)

b) w pewnych kręgach pojęcie absolutu jednak nadal funkcjonuje. Skojarzenia z religią w przypadku tego pojęcia są intuicyjnie poprawne. W kościołach mówi nam się jeszcze o niewzruszonej podstawie rzeczywistości – o Bogu. Ale czy ktoś bierze to jeszcze na poważnie? Przecież wiadomo, że warunki naszej egzystencji zależą od wysokości produktu krajowego brutto, skali bezrobocia  wzrostu cen ropy na światowych rynkach oraz coraz bardziej kapryśnej przyrody. Prócz kościołów są jeszcze niektóre kierunki na uczelniach wyższych – uczy się o absolucie na zajęciach z historii filozofii.

c) dla innych – nie tylko religijnych osób czy studentów filozofii - pojęcie to wiąże się z pewną tęsknotą za czasami kiedy istniały jeszcze wielkie narracje, w które można się było wpisać. Czyniły one z rzeczywistości - obecnie jawiącej się jako chaotyczne i płynne zbiorowisko rzeczy – harmonijny kosmos. W nim każdy miał z góry wyznaczoną rolę, i nikt nie musiał się męczyć z tym nieszczęsnym darem wolności jakim nas dzisiejsze neoliberalne demokracje szczodrze obdarzają.

3. ANTYTEZA.
3.1. Hipoteza: teoria.
Wspomnianą zmianę w sposobie filozofowania, zapoczątkowaną przez metodę krytyczną Kanta, dobrze można wyeksponować na przykładzie falsyfikacjonizmu Carla Poppera. Słowem klucz, opozycyjnym jednocześnie w stosunku do wspomianego już absolutu jest – hipoteza. Już Kant mówił o całej swojej filozofii transcendentalnej, iż jest to tylko propozycja – hipoteza. Oznacza to, że nie rościł on sobie prawa do absolutności swojej wizji rzeczywistości.

Zmianę wspomnianych paradygmatów (jednego opartego na absolucie, drugiego na hipotezie) dobrze można pokazać na przykładzie poczynań Poppera. W swoich czasach walczył on z określoną postacią filozofii, która odnosiła się do absolutu – z pozytywizmem. Pozytywiści zakładali – podobnie jak dogmatyczni racjonaliści – iż musi istnieć jakaś niewzruszona podstawa dla naszej wiedzy. Znajdowali ją w obserwowanych faktach. Krytykując jałowe spekulacje, które nie znajdują potwierdzenia w doświadczeniu, głosili oni kryterium weryfikacji zgodnie, z którym myśl sensowna musi znajdować potwierdzenie w faktach. Popper się im sprzeciwił krytykując absolutność ich absolutu tj. faktów. Nie ma czystych faktów, bowiem nasze obserwacje są zawsze już zapośredniczone przez teorię, którą dysponujemy – ta zależy od naszego języka, kultury, historii, wcześniejszych doświadczeń. Upraszczając: dwie osoby mogą obserwować np. ten sam czyn – dla jednej będzie on chamski, dla drugiej odważny. W ten sposób Popper ujawnił ukryty dogmatyzm tkwiący w założeniach pozytywistów – przyjmowali oni swoje kryterium weryfikacji bez podawania dla niego uzasadnień.

Skoro więc we wzór skrytykowanego myślenia dogmatycznego tj. opartego o absolut, wpisuje się zarówno idealizm odwołujący się do intuicji czy boskiego objawienia oraz empiryzm odwołujący się do doświadczenia, to co takiego nam pozostaje? Tylko sceptycyzm i anything goes? Istnieje trzecia droga – prawda jako hipoteza. Brzmi dziwacznie. Ale właściwie to główna różnica dotyczy dwóch punktów:

a) niepewność. Zmienia się stosunek podmiotów do przyjmowanych twierdzeń. Nie traktuje się tutaj hipotez jak twierdzeń absolutnych tj. takich, które darzymy całkowitą pewnością, i które w przyszłości nie będą mogły zostać zmienione. W punkcie wyjścia nie musze wychodzić od tego co pewne, dowiedzione, absolutne, ale mogę od czegoś niepewnego i nieuzasadnionego. Czym mam się kierować w wyborze tego początku? Tymi samymi metodami co kiedyś – intuicja, oczywistość, objawienie, doświadczenie. Ale inny jest mój stosunek do tego co przyjmuję – pewny grunt zostaje zastąpiony przez niepewność. I taki niepewny status tego początku nie jest czymś negatywnym na tym etapie. Metafizycy czy pozytywiści byli pewni całości swoich systemów, bo byli pewni ich podstaw. Zaś teraz stawiając hipotezę nie wiem czy jest on prawdziwa. Dlaczego więc ją utrzymywać?

b) aktywność podmiotu. Niektóre hipotezy należy utrzymywać, bowiem „okazują one hart” (sformułowanie Poppera). Tym co kluczowe w tym podejściu to zmiana sposobu potwierdzania przyjmowanych twierdzeń. Potwierdzenie bezpośrednie zostaje zastąpione przez konfirmację (jest ona pośrednim potwierdzeniem. Zaraz wyjaśnię). W swoim falsyfikacjonizmie Popper głosił, iż żadne doświadczenie nie jest w stanie potwierdzić prawdziwości teorii (to właśnie przyjmowali pozytywiści – im więcej białych łabędzi zaobserwuje tym bardziej prawdziwa teza głosząca, iż wszystkie łabędzie są białe). Nie jest to możliwe, bowiem na podstawie skończonej ilości obserwacji (zaobserwowaliśmy 10 milinów łabędzi, ale nie możemy jeszcze wygłosić twierdzenia, iż WSZYSTKIE łabędzie ZAWSZE są białe. Może za 10 lat powstanie mutacja czarnych łabędzi, albo już taka jest np. na Papui-Nowej Gwinei). Chociaż doświadczenie, zdaniem Poppera, nie może potwierdzić ostatecznie hipotezy, to może hipotezę obalić (jeśli zaobserwuje kiedyś czarnego łabędzia to cała teza o tym, że łabędzie są białe, weźmie w łeb). Nie jest więc tak, że każdą hipotezę należy utrzymywać – te sfalsyfikowane należy odrzucić. No dobrze, ale ostatecznie nadal nie mamy pewności, że ta której do tej pory nie udało się sfalsyfikować, jutro czy za rok sfalsyfikowana nie zostanie. Racja. Popper krytykuje możliwość bezpośredniego potwierdzania hipotez, ale nie jest tak, że w ogóle hipotezy nie można uprawdopodobnić. W filozofii krytycznej uprawdopodobnienie hipotezy dokonuje się poprzez negatywny wynik negacji hipotezy. Brzmi skomplikowanie. Popper nazywał ten proces konfirmacją. Jak potwierdzali swoje twierdzenia pozytywiści? Zbierali całą masę obserwacji, które zgadzały się z ich twierdzeniem. Popper proponuje inne rozwiązanie. Zamiast szukać przykładów potwierdzających twierdzenie, należy przeciwnie – otworzyć hipotezę na wszelką krytykę, samemu wskazać jej słabe punkty, rzucić ją w ogień prób. Dopiero taka hipoteza, która nie zostanie podważona przez trudne i liczne próby będzie mogła zostać uznana za hipotezę, która okazała hart. Co oznacza właśnie jej konfirmację tj. pośrednie potwierdzenie.

Jest więc tak, iż w podejściu absolutystycznym najpierw szuka się czegoś pewnego, i na bazie tego wyprowadza się resztę systemu – twierdzenia odnoszące się do konkretnych faktów, konkretnych działań. W przypadku metody krytycznej początek nie jest tak restrykcyjny – można dać się ponieść nawet swojej wyobraźni. Jednakże postawienie hipotezy to dopiero początek. Zaś trud i walka dopiero przed nami.

3.2. Hipoteza: współczesność.
Na paradygmat przyjmujący hipotezy składają się więc dwie główne idee. Pierwsza: niepewność - brak potrzeby pewnego fundamentu i oparcie na niepewnej hipotezie. Dwa: aktywność podmiotu, który musi przeprowadzić ciężkie i długotrwałe próby mające na celu sprawdzenie poprawności hipotezy. Pragnę się przyjrzeć w jaki sposób oba te elementy funkcjonują dziś w sferze społecznej i jak kształtują egzystencję każdego z nas.

a) brak trwałości.
Wszyscy zdajemy sobie sprawę, że żyjemy w systemie liberalnym. Obecnie dominujący dyskurs głosi: my ci nie powiemy czym jest dobro samo w sobie, czemu masz poświęcić swoje życie. Do niczego nie będziemy cię zmuszać. Nie jesteśmy absolutystami, nie uzurpujemy sobie prawa do decydowania co jest dobre dla wszystkich. Za to dajemy ci dużo możliwości wyboru: możesz zmienić miejsce zamieszkania, zawód, partnera, tożsamość, religię, markę noszonych spodni, ulubiony zespół muzyczny. Nie potwierdzimy ani nie obalimy twoich przypuszczeń odnośnie tego co jest dobre i słuszne. Możesz ryzykować i eksperymentować, my cię nie potępimy, ale robisz to na własną odpowiedzialność. Każdy zbawia się na swoją modłę.

Ten proces z pewnością niesie ze sobą dużo pozytywnego – pozwala wyzwolić się ze skostniałych form egzystencji, oraz stwarza możliwości samorealizacji. Emancypacja oraz samodzielność to z pewnością wartościowe strony postępującej liberalizacji. Powoli jednak dostrzega się w Polsce negatywne skutki tego procesu postępującej indywidualizacji. O samotności w tłumie, braku trwałej podstawy w życiu, płynności tego co nas otacza, braku trwałych zobowiązań, braku silnych relacji z innymi, kryzysie wspólnotowości, czy też sfery publicznej, o kosumpcjonizmie, braku mocnej tożsamości, braku autorytetów w naszym życiu – dużo pisali m.in. Anthony Giddens i Zygmunt Bauman. Urlich Beck pisze o procesie indywidualizacji (odróżnia go od indywidualizmu), który na poziomie instytucjonalnym konstytuuje każdego z nas jako indywiduum odpowiedzialne bezpośrednio przez państwem. Jak kiedyś państwu służyło czynienie z obywateli np. wyznawców jednej religii, czy członków danego narodu, tak dziś państwu służy konstytuowanie obywateli jako indywiduów – które dbają o swoje indywidualne potrzeby i są odpowiedzialne bezpośrednio przed państwem. Państwo liberalne nie potrzebuje już wiary religijnej czy narodowej – potrzebuje wolnych jednostek. To co istotne w tym procesie to brak zapośredniczenia relacji jednostka – państwo przez różne grupy społeczne – rodzinę, wspólnotę etniczną, kościół. Czyli te instytucje, które kiedyś uchodziły za źródła autorytaryzmu.

Tych negatywnych skutków związanych z niepewnością paradygmatu hipotezy jesteśmy w dużym stopniu świadomi. Jednak w niemieckim społeczeństwie, które już od dłuższego czasu przchodzi przez procesy niedawno zapoczątkowane w Polsce, istnieje większa świadomość owych negatywnych skutków. Pragnę tutaj zwrócić uwage na te związane z drugim elementem owego paradygmatu tj. wymogu bycia aktywnym, sprawdzania hipotez (w sferze egzystenacjalnej będzie to sprawdzanie siebie). Ta sfera rozważań nie jest jeszcze aż tak popularna w Polsce.

b) okazanie hartu.
Dużo w Niemczech pisze się o skutkach dążenia do optymalizacji siebie, perfekcjonizmie oraz o społeczeństwie wydajności (Leistungsgesellschaft). Odpowiedzi na pytanie co kryje się za tymi pojęciami, udziele na przykładzie stosunku do wykonywanego zawodu.

Zawód to powołanie. Badania naukowe dowodzą, że ludzie lepiej zarabiający, czy pracujący w „dobrym” zawodzie, pytani o to kim są, zazwyczaj określają się poprzez wykonywany zawód, to on jest podstawą ich tożsamości. Zaś gorzej zarabiający i wykonywujący gorsze zawody podają inne wartości niż zawód jako podstawowe: rodzina, wspólnota, relacje społeczne. Czym kierujemy się przy wyborze zawodu – zarobkami, prestiżem? Może, ale coraz bardziej przebija się świadomość, iż należy robić to co daje w życiu spełnienie. Należy się spełniać w swoim zawodzie, zwód to forma powołania. Nikt nie chce być tylko murarzem, sprzedawcą. Każdy marzy o tym aby się spełnić w wielkiej roli – społecznika, filozofa, artysty. Co w tym złego?

Ano wydaje się, że nic. Ale problem polega na tym, iż społeczeństwo wymusza na nas takie zachowanie. Czyni to odwołując się do pojęć pochodzących z tradycji oświecenia – autonomii i samorealizacji. Po pierwsze, powinniśmy być wyjątkowi w tym co robimy. Jeśli jesteś taki jak inni, ubierasz się jak inni, chodzisz do tego samego kościoła, to przypuszczalnie decyzji o tym nie podjąłeś autonomicznie, ale została ci ona wpojona przez innych. Aby udowodnić swoją autonomię, musisz być inny, musisz się zmienić, nie możesz stać w miejscu. Po drugie, wymusza abyśmy optymalizowali się w zakresie naszego zawodu. Inni widzą nas poprzez pryzmat tego jak realizujemy się w naszej ścieżce zawodowej. Masz się poświęcić swojemu zawodowi, masz być w nim naprawdę dobry. Jeśli ten zawód ci nie odpowiada, to przecież zawsze możesz wybrać inny. Jeśli źle wybierasz to sam sobie jesteś winny. Ostatecznie powinieneś poświecić się na rzecz wykonywanego zawodu nie tylko w czasie pracy, ale także w czasie wolnym (dodatkowe lektury, szkolenia). To w jakim stopniu osiągasz sukcesy w pracy świadczy o tym na ile samorealizujesz siebie. Opaczne rozumienie autonomii i samorealizajci prowadzi do przymusu bycia wyjątkowym i optymalizowania się.

Wyboru zawodu dokonujesz sam, ale decyzja o tym, że podstawą twojej tożsamości powinien być zawód, oraz, że powinien to być wyjątkowy zawód oraz powinieneś ciągle się rozwijać w swoim zawodzie – została podjęta za ciebie. Możesz wybrać formę aktywności, ale nie sam fakt bycia aktywnym. Jesteś skazany na aktywność. Nie chodzi mi tutaj tylko o zawód wąsko rozumiany – jako praktykę zdobywania środków do życia – dlatego piszę o aktywności. Wspomniane wymogi – wyjątkowości i rozwoju– dotyczą podstawowej aktywności w naszym życiu, która niekoniecznie musi być związana z zarobkowaniem. Np. bycie wyjątkowym i ciągle rozwijającym się rodzicem, mężem, kochankiem. Żadnej z tych ról nie możemy być pewni, musimy się ciągle sprawdzać i potwierdzać w tym czym jesteśmy. Właściwie to nigdy nie jesteśmy pewni któreś z nich, ale ciągle stajemy się w nich, jesteśmy w drodze.

Dalej co w tym złego? Przecież to super sytuacja, kiedy ktoś może swoje życie w pełni poświęcić temu co chce robić – swojemu zawodowemu spełnieniu. Owszem, ale optymalizacja nigdy się nie kończy – hipoteza nigdy nie może zostać w pełni potwierdzona. Czy ja w ogóle jestem dobry w tym co robię? Może, ale przecież zawsze mogę być lepszy. Czy jestem już dostatecznie dobry? Przecież jest tylu lepszych, a ja zawsze mogę być jeszcze lepszy - w większym stopniu okazać hart aniżeli oni. Ostatnio sobie folgowałem wybierałem same łatwe projekty do wykonania, zamiast się poświęcić czemuś co byłoby prawdziwym wyzwaniem. Co jednak jeśli ten ostatni projekt się nie powiedzie? Czy wtedy moja hipoteza zostanie obalona? Może mi się uda, ale ciągle muszę żyć ze świadomością, że jeśli tak się nie stanie to moja życiowa hipoteza (realizacja swego powołania w tej roli)  zostanie sfalsyfikowana. Jeśli tak się stanie to kim byłem przez ostatnie 30 lat? Nikim?

Nie będąc pewnym podstaw swoich egzystencji, zaczynając od czegoś niepewnego, a nie od absolutnie pewnego (tym samym nie mogąc powiedzieć, wiem że jestem wartościowy, bo X, Y, Z) - człowiek musi ciągle potwierdzać swoją tożsamość. Problem w tym, że hipotezy nie można potwierdzić, ale można ją obalić. Dlatego każde nowe zadanie niesie w sobie zagrożenie porażki. Dodatkowo nigdy nie uzyskam pewności, no chyba, że przejdę proces konfirmacji. Czyli musze podjąć naprawdę trudne i długotrwałe próby, aby się upewnić że jestem czegoś wart. Ale w danej dziedzinie tylko nieliczni mogą odnieść prawdziwy sukces. Nic dziwnego, że w krajach protestanckich jest więcej depresji, i tzw. burn outów tj. przepracowań.

Poza tym, nie jest się aktywnym zawodowo tylko w czasie pracy, ale także w czasie wolnym. Także on powinien być podprządkowany logice optymalizacji – każdy jego element powinien ostatecznie prowadzić do wyznaczonego celu. W efekcie człowiek nie może sobie pozwolić na nic-nie-robienie, na nie-bycie-aktywnym, na działania, które wydają się bezsensowne z punktu widzenia logiki samorealizacji Jak wtedy się spędza czas wolny? Np. wyjeżdza na wakacje ale po to aby nabrać sił, odetchnąć na chwilę – aby po powrocie bardziej optymalnie pracować. Idzie do filharmonii albo do galerii sztuk aby znaleźć inspirację do napisania kolejnego artykułu filozoficznego. Spotyka się ze znajomymi, ale po to aby „rozerwać się” po pracy. Uprawia się sport, bo wysiłek fizyczny pozytywnie wpływa na nasze ciało, a więc także na procesy psychiczne, czyli także na wydajność w pracy. Nie jest tutaj tak, że wyklucza się sfery nie zawiązane bezpośredno z pracą, ale tym co nadaje sens aktywności w tych sferach jest praca. Problem w tym, iż taki zracjonalizowany sposób bycia, nakierowany na samospełnienie, pozbawia nas właśnie wspominanego nic-nie-robienia. Brak np. niedzieli jako dnia oddania się czemuś nieużytecznemu. Dzięki temu można doświadczyć wyjątkowości chwili, wyjątkowości czyjeś osoby, kontemplacji przyrody. Znamienne jest tutaj, iż u źródeł nowoczesności Luter usunął niektóre sfery wykraczające poza logikę immanencji świata zastanego – posty, klasztory, pielgrzymki. Jakże dziwne jest to, że akurat tych działań - bezsensownych z punktu widzenia systemu - nam dziś tak bardzo brakuje.

Tym co nie pozwala człowiekowi w ogóle dostrzec tej sfery „bezsensowności”, jest wymóg bycia aktywnym (podmiot nie jest w swoim stosunku do świata i innego bierny – co ukazał Kant w swoim przewrocie kopernikańskim). Nie chodzi mi tutaj o racjonalność tylko, ale o aktywność właśnie. Optymalizacja nie dotyczy tylko zracjonalizowania czasu pracy, ale także ciągłego poszukiwania nowych przeżyć i doświadczeń (teatr, filharmonia, wyjazd na Kaukaz, ...) a także ciągłe podejmowanie nowych form aktywności (pisanie bloga, pisanie książki, organizacja konferencji, ogólnie - tworzenie). Jeśli wszystko jest efektem mojej aktywności, to decyzja na nic-nie-robienie, także musi zostać jakoś uzasadniona przeze mnie. Wtedy albo nic-nie-robienie będzie pełniło jakąś rolę w ramach mojego systemu aktywności – czyli będzie pośrednio jednak robieniem czegoś sensownego. Albo też nie znajdę uzasadnienia dla czegoś takiego (po co robić coś co jest bezsensowane) i będzie mi się to jawiło jako forma szaleństwa. 

Aby tak nie było muszę zanim pozwolę sobie na prawdziwą „bezsensowność”, która jednocześnie nie jest szaleństwem – znaleźć źródło „sensowności” dla niej. Ale musi to być sensowność, która nie jest moim wytworem (bo wtedy będzie podporządkowana mojej aktywności), i dlatego jej źródło musi wychodzić poza immanencję tego co jasne i wyraźne dla mnie - poza obszar tego co zależne ode mnie. Aby tak się stało muszę w punkcie wyjścia biernie przyjąć coś co jest niezależne ode mnie. Jednocześnie muszę owo źródło, które jest czymś zewnętrznym w stosunku do mnie, obdarzyć zaufaniem, aby go nie odrzucić i uznać jego sensowność.

No to w końcu jak – czy ta nowa sfera jest bezsensowna czy sensowna? Jest bezsensowna w ramach przyjętych w sposób świadomy przeze mnie celów, w ramach logiki systemu, w którym żyję, w ramach tego co jawi się jako jasne, wyraźne i uzasadnione. Ufam jednak, że istnieje w niej jakiś sens, którego jednak nie jestem w stanie pojąć. Jest tam sens nie wytworzony przeze mnie, który na początku jest niezrozumiały, ale który z czasem może się taki stać o ile się na niego otworzę.

Wydaje się więc, że zatoczyliśmy krąg - wróciliśmy do biernego przyjęcia pewnej podstawy. Ale może, wcale nie wróciliśmy do tego samego miejsca, ale przeszliśmy po kolejnym kole spirali.

4. SYNTEZA
Czy jest możliwa synteza pomiędzy paradygmatem aboslutu (pewności i bierności) i hipotezy (niepewności i aktywności)? Czy musimy wybierać: albo trwała podstawa, albo nieskończona niepewność?

Absolut rodzi problem, bowiem niesie ze sobą pytanie o źródło uzasadnienia dla jego przyjęcia.  Skąd wiemy, że ten absolut jest owym prawdziwym absolutem? Czy zależność podmiotu od absolutu nie neguje jego autonomii? Ale to pytania kogoś patrzącego z boku. Dla osoby przyjmujące dany absolut, jego przyjęcie jest samooczywiste. Rodzi się tutaj jednak kilka innych problemów praktycznych – fanatyzm i brak tolerancji (skoro wiem jak jest to nie musze słuchać opinni innych),  zagrożenie nie rozwijania się (dlaczego mam dążyć do lepszego poznania skoro już poznałem podstawę wszelkiej prawdę), brak krytyczności (jak odnieść się krytycznie do czegoś co samooczywiste)? Jednakże absolut oferuje także podmiotowi, który w filozofii nowożytnej sam ma dostarczyć sobie sensu i sam powinien skonstruować samego siebie, punktu oparcia, spoczynku, wyrwania poza immanencję systemu, w obszar nie podprządkowany logice optymalizacji.

Hipoteza nie rości sobie pretensji do absolutności, daje każdej jednostce wolność w podejmowaniu decyzji. Jest otwarta na krytykę i możliwość weryfikacji. Jednak łączy się z nią ciągła niepewność, lęk przed tym, iż każda kolejna próba może zrujnować żmudnie budowaną przez nas tożsamość o ile się nie powiedzie. Zaś jej pozytywny wynik daje tylko chwilowe zapewnienie o tym, iż może jest się tym za kogo się uważa. Owszem, hipoteza pozwala na drodze ryzyka na działania wyrywające się logice systemu, ale z braku silnej podstawy dla takich działań (zaufania do czegoś trwałego), grozi jej uwiąd w niepewności i jednostkowości działania (samemu będąc do tego niekonsekwentnym dużo się nie zdziała).

Czy nie można by stworzyć systemu, który łączyłby pozytywy tezy i antytezy? Podmiot, który byłyby pewny swych racji, i zdolny do biernego otwarcia się na coś zewnętrzne, ale jednocześnie zdolny do krytyki tego co zastane i podjęcia nowych, i ryzykownych działań? Byłby w stanie poświęcić wszystko dla wyznawanych przez siebie wartości, a jednocześnie zawsze być gotowym do ich weryfikacji. Dążący do rozwoju mimo tego, iż już znalazł prawdę.

4.1. Synteza możliwa?
Kant jak wiemy nie absolutyzuje żadnej ze stron, i stara się je pogodzić. Może jest tak, iż teza Kanta o antynomiczności rozumu ludzkiego może zostać rozumiana antropologicznie, tj. człowiek aby realizować swoje człowieczeństwo nie może absolutyzować ani jednego z podanych w antynomii twierdzeń.  

Pójdźmy więc droga Kanta. Jak wiemy w jego systemie uniesprzecznienie dokonuje się na bazie podziału na świat zjawisk i rzeczy samych w sobie. Może jest tak, że sfera absolutu, tego co podstawowe, niezmienne, trwałe jest sferą tylko intuicyjnie i niewyraźnie ujmowaną przez nas – można ją tylko pomyśleć, ale nie mamy o niej wiedzy. Jednak w sferze feonmenów ten idealny świat przybiera dla nas rózne postaci, formy, interpretacje, o których możemy dyskutować, stawiać na ich temat hipotezy, a jednocześnie uznawać ich absolutność. Np. uznajemy ideę dobra jako najwyższą, ale z tego powodu, że ujmujemy ją niewyraźnie potrzebujemy interpretacji i hipotez po to aby ją „uwyraźnić” – bardziej dokładnie poznać. Czym jest naprawdę dobro? Miłością, sprawiedliwością i wolnością? Czy tylko? Co w przypadku konfliktu między wymogami sprawiedliwości i wolności? itd. Uznajemy absolut, ale absolut-słaby, które musi zostać dookreślony, a to dzieje się dzięki naszej aktywności. Podobnie Kant w swojej filozofii mówi o ideach transcendentalnch np. duszy, świecie, Bogu – których mamy tylko pojęcia, brak nam o nich wiedzy (nikt nie widział duszy, świata czy Boga. Obserwujemy zawsze konkretne rzeczy, a nigdy świata w ogóle) – a które stanowią kierunki w którym ma podążać nasze poznanie. Sfera transcendentalna – sfera tego co niewidzialne, a tylko pomyślane – nie może zostać poznana, ale stanowi źródło wyzwań i pytań przed jakimi staje nasz rozum. 

Jak rozwiązuje to problem naszego konfliktu wartości? W takim przypadku możemy ufać, iż należy on tylko do sfery pozoru – zaś w rzeczywistości da się go rozwiązać nie rezygnując z któreś z wartości.

4.2. Albo – albo?
Ale czy ten schemat syntezy można też zastosować do antynomii absolutu i hipotezy? Czy wymóg nieabsolutyzowania w przypadku absolutu, nie prowadzi od razu do wniosku, iż nie mówimy już o absolucie? Czy absolut i hipoteza nie wymagają obie dla siebie absolutności, a powyższe rozwiązanie jest po prostu zrezygnowaniem z wszelkiej absolutności? Jak pogodzić ekstrema – w tym przypadku przywołane oba paradygmaty – kiedy nie chce się z bogactw ani jednego zrezygnować? Czy można ufać i wątpić jednocześnie? Czy można poddać się a jednocześnie pozostać niezależnym?

11 komentarzy:

  1. Bardzo fajny tekst, ciekawie się rozwija. Mam wrażenie, że dokonałeś pewnego przewartościowania ;) tzn. wszedłeś o jedno piętro wyżej w pewnych kwestiach (chodzi mi nie tylko o twoje wcześniejsze wpisy, ale również o dyskusje w komentarzach).

    A teraz, żeby nie było tak cukierkowo, kilka zarzutów oraz pytań.

    1. Moim zdaniem za szybko wyciągasz - pod koniec punktu 3 - wniosek o potrzebie zaufania temu, co zewnętrzne wobec "systemu". Nie chodzi mi już o to, czy się z tym zgadzam, czy nie - ale o to, że w rozwijającym się w pewnym tempie wywodzie dokonujesz nagłego skoku (nie wynikającego bynajmniej z przekroczenia "masy krytycznej") i lecisz po łebkach do wniosku. Może w tekście innego autora nie zwróciłbym na to uwagi (ale też całość inaczej potraktował), lecz dla Ciebie typowe są pewne szczegółowe analizy i ostrożnie wyciągane wnioski. Tu tego nie ma... a to rodzi pytania.


    2. Krytykujesz współczesną hiperaktywność jakiej wymaga od nas "system". Jest to w wyraźnym konflikcie z tym, co postulowałeś podczas dyskusji o etyce hierarchicznej. Chodzi mi o tę część dotyczącą dzieł sztuki. Mówiłem, że sztuka powinna "pomnażać witalność" (pobudzać u innych afirmację i aktywność - co prawda ta aktywność, o której ja wspominam i ta, o której ty wspominasz, różnią się, ale, dla uproszczenia, przyjmijmy, że chodzi o to samo), ale zarazem powinna to robić w taki sposób, by selekcjonować jednostki słabe, chore, umierające. Zasugerowałem również, że - być może - powinna istnieć sztuka pozwalająca temu drugiemu typowi jednostek na spokojne wygaśnięcie.
    Ty zareagowałeś na to mówiąc, że każda sztuka powinna za cel mieć wzbudzanie witalności, że nie możemy zakładać tego, że pewne jednostki są słabe, czy chore bo to pójście na łatwiznę.

    Moim zdaniem stoi to w wyraźnej opozycji do tego, co piszesz teraz.
    Można bronić tego co piszesz wyciągając ukryte założenie: wszyscy są niezdolni do tej hiperaktywności i wszyscy potrzebują sfery "bezsensu" do odpoczynku.
    Tylko ja właśnie to podważam: równość między ludźmi. U mnie w komentarzach broniłeś tej równości od strony Siły (każdy ma potencjał być aktywny i afirmatywny, tylko musimy ten potencjał wyzwolić), tutaj bronisz jej od strony Słabości (wszyscy potrzebujemy miejsca "wytchnienia" od hiperaktywności).
    Może pora przyznać się - przede wszystkim przed samym sobą -, że ludzie (nieusuwalnie) dzielą się na lepszych i gorszych?

    OdpowiedzUsuń
  2. 3. Na końcu pytasz: cóż począć w tej sytuacji? Jaką drogą pójść? Gdzie znaleźć odpowiedź?
    A przecież ona już jest - w etyce immanentnej ;)

    Co mówi etyka immanentna? Chciej i akceptuj to chcenie. Może, w dyskusji, za bardzo podkreślałem nakierowanie woli na przyszłość i przez to zaciemniłem obraz. Ale wola "działa" - w pewnym sensie - również wstecz. Przecież to, czego chciałeś wcześniej, nawet jeśli potem przeobraziłeś się i działasz inaczej i chcesz czegoś innego, nie ma zostać odrzucone: wciąż ma być afirmowane, tak jak za pierwszym razem. Piszesz: "Co jednak jeśli ten ostatni projekt się nie powiedzie? Czy wtedy moja hipoteza zostanie obalona? Może mi się uda, ale ciągle muszę żyć ze świadomością, że jeśli tak się nie stanie to moja życiowa hipoteza (realizacja swego powołania w tej roli) zostanie sfalsyfikowana. Jeśli tak się stanie to kim byłem przez ostatnie 30 lat? Nikim?"
    U mnie nie ma tego problemu: nawet jeśli się nie powiodło to nie byłem nikim - przez te 30 lat byłem tym, kim chciałem.
    Nie wiem, czy znasz nietzscheańsko-deleuziańskie rozważania na temat rzutu kością. Dobrym (tzn. zdolnym do afirmacji) graczem nie jest ten, który akceptuje tylko dobre wyniki rzutu kością, a złe powtarza tak długo, aż osiągnie sukces. Dobry gracz w ogóle wychodzi poza kategorie sukcesu i porażki. W pewnym sensie afirmuje wynik jeszcze przed rzutem - cokolwiek wypadnie, on to zaakceptuje. Amor fati.
    Nie chodzi tu oczywiście o bierne poddawanie się losowi, np. urodziłem się w nazistowskich Niemczech, więc - chociaż uważam to za złe - zostanę gestapowcem. Wprost przeciwnie: działam tak, jak ja chcę, nie tak, jak chciał Los.
    Chodzi tylko o to, aby pozbyć się resentymentu wobec otoczenia i Losu. Nie usprawiedliwiać się przez to, co wobec mnie zewnętrzne. Nie sączyć jadu.
    Rzuciłem kością i wynik był "niepomyślny" - ale to nie oznacza, że moje życie przestaje mieć sens i że nie miało go wcześniej. To - po pierwsze - znak, że odważyłem się rzucić, a po drugie: punkt startowy dla mojego działania.
    A poza tym - nie można niczego brać na "poważnie": precz z duchem ciężkości. Jeśli zaryzykowałem moją egzystencję i "nie udało" się: cóż z tego? Czy mam rozpaczać i żywić urazę?
    Stąd te wszystkie "metafory" tańca czy śmiechu u Nietzschego. To kupiecka/utylitarna/niewolnicza mentalność każe wszystko rozpatrywać w kategoriach zysku i straty i przejmuje się niepowodzeniem. Wszystko to dlatego, że nie czerpie swojej wartości z wewnątrz (ze swojej woli), ale z zewnątrz (opinii innych, dóbr materialnych, przyjemności cielesnych, itp.).

    OdpowiedzUsuń
  3. 4. Jeszcze jedno. Wydaje mi się, że analizując hiperaktywność zakładasz coś, z czym zgodzić się nie mogę. Podejmowane przez tych ludzi działania traktujesz tak, jakby były chciane przez nich, wynikały z ich woli. I problem widzisz w tym, że system napędza tę wolę.
    Natomiast mi się wydaje, że problem leży o krok wcześniej: działania tych ludzi nie są tym, czego oni ("z natury") chcą, ale są czymś im narzuconym (oczywiście poniżej świadomości: ale nie w nieświadomym "Ja!", lecz nieświadomym Się).

    OdpowiedzUsuń
  4. Po raz kolejny już - dzięki za odzew:)

    ad. 1. Masz racje - troche słaby ten punkt i szybko tam krocze miedzy tezami. Chyba za dużo chciałem powiedzieć w jednym tekście: rozróżniam dwa przeciwstawne paradygmaty, krytykuje jeden z nich i zastanawiam sie na ile można je ze sobą pogodzić.

    Co do końcówki punktu 3 - dookreślę. Chodzi mi o krytykę pewnego pardygmatu - nazywam go falsyfikacjonizmem egzystencjalnym i wskazanie czego potrzeba aby go przekroczyć.

    a)Najpierw pokazuje jakie są założenia teoretyczne falsyfikacjonizmu w ogóle - niepewność hipotez i konieczność aktywności w ich weryfikacji.

    b) Następnie pokazuje jak funkcjonuje on w sferze praktyki - na przykładzie spełnienia w zawodzie. Staram sie pokazac, iż paradygmat ten został wsiąknięty przez obecny system na Zachodzie. Bycie aktywnym i twórczym, realizacja siebie poprzez pracę i przyjomowanie nowych wyzwań, jest tym czego żąda od nas system. Nie masz mieć silnej tożsamości, utożsamiać się ze sferą symboliczną - religijną czy narodową. Nie masz być jednym z nas, ale masz być sobą. Masz być wyjątkowy i spełniony w tym co robisz. Nie to w tym złe, że system nam każe to robić. Złe jest to, że - jak pokazują obserwacje - ludzie czują się w takim ukladzie źle. Wyzwolenie przez indywidualną aktywność i twórczość to za mało. Dlaczego? - bo prowadzi do wymogu ciągłej zmiany i potwierdzania siebie, a to wiąże się z niepewnością. I ten stan ciągłej niepewnosci i potwierdzania siebie jest czymś co ludziom trudno znieść - przepracowania, depresje, kryzysy egzystencjalne. Dlatego istnieje podejrzenie, iż może potrzebują czegoś co było zawarte w paradygmacie przeciwnym do falsyfikacjonizmu - jakieś formy trwałości i pewności - absolutu, początku bez zapytywania o to po co i dlaczego.

    c) W praktycznym ujęciu także widać dwie cechy falsyfikacjonizmu egzystencjalnego: aktywność i niepewność. Zgodnie z nimi podmiot jest aktywny w poznaniu - nie dociera do rzeczywistości nigdy, ale zawsze poznaje tylko zjawiska, które są przez niego współtworzone. Tym samym nigdy nie może być ostatecznie pewny tego co poznaje. Nie mogąć polegać na tym co zewnetrzne sam musi wytworzyć sens i wartości tj. sam wyznacza co jest wartościowe w jego życiu. W codziennej praktyce oznacza to, iż nikt nie powie ci co masz robić, ale sam muisz wiedzieć jak sie spełnić. Brak w tym ujęciu stałego gruntu - nie ma ani pewności, ani nie dociera się do rzeczywistości samej w sobie. Nie ma tego co było w metafizyce - podstawy, od której sie zaczynało.
    Ten paradygmat można by jeszcze inaczej określić jako radykalny konstruktywizm w poznaniu i etyce. Nie poznajemy świata i wartości, ale sami je tworzymy. Ja dodaję do tego elementu aktywności w falsyfkacjonizmie egzystencjalnym - niepewność i potrzebę potwierdzenia.

    OdpowiedzUsuń
  5. d) Co z tym nie tak? Ano wydaje sie, że po prostu ludziom jest źle żyjąc w takim spektrum wartości. Można powiedzieć - no tak, dar wolności nie jest łatwym darem. Ale może jest tak, że ów falsyfikacjonizm egzystencjalny nie odpowiada po prostu naszej naturze ludzkiej. Kant pisząc o antynomiach rozumu twierdził, że dwa tkwiące w nim dążenia są konieczne. Zarówno ustalenie czegoś trwałego jak i ciągłe zapytywanie o podstawy tego co trwałe. Może nowoczesność z kultem aktywności (np. pracy i twórczości) absolutyzuje jedną ze stron antynomii. Sugestia byłaby taka, że potrzeba - nie mówie powrotu poprzedniego paradygmatu - ale jakiegoś zwrotu w jego kierunku.

    e) Moje rozważania idą w tą stronę - aby wykazać potrzebę takiego zwrotu - iż w ramach falsyfikacjonizmu egzystencjalnego nie można zbudować pozytywnego pojęcia nic-nie-robienia. Pozytywnego czyli nie ograniczającego sie do negacji tego co sensowne, celowe i znane. W takim negatywnym ujęciu nic-nie-robienie jawi się jako bezsens i szaleństwo. I teraz kluczowe pytanie - jak w ramach takiego paradygmatu może się pojawić sfera nic-nie-robienia, która nie byłaby szaleństwem czy głupotą? Jeśli wszystko jest wytworem podmiotu to tak naprawdę wszelki cel jaki on przyjmnie będzie celem nadanym przez siebie samego. Możesz powiedzieć - ale czemu nie mogę sam sie zdecydować na spokój, kontemplację, odpoczynek, oddanie innemu. Jasne, ze możesz - pracoholicy też mają wielu przyjaciół, uprawiają sporty, jeżdżą na wakacje i chodzą do teartu aby doznać nowych inspiracji. Pytanie tylko - jaki jest sens tych wszystkich aktywności? Albo sam go wyznaczam i jest podporządkowany głównej idei mojej aktywności, albo jest on bezsensowny - czyli jest szaleństwem. Jak wyrwać się z tego obracania sie ciągle wokół samego siebie?

    f) Ale powiesz - znowu te opozcyje rozum - szaleństwo. Przecież jest trzecia droga - pośrednia. Owszem, ale aby ona byla możliwa to trzeba jednak założyć coś zewnętrznego co jest źródłem sensu, do czego może nie jest łatwo, ale jakoś można dotrzeć. I trzeba przede wszystkim zrezygnować z aboslutyzowania aktywności podmiotu.

    g) Ale żeby nie rozstrzygać od razu, to postawie pytanie otwarte: Czy można w ramach falsyfikacjonizmu egzystencjalnego zbudować pozytywne pojęcie nic-nie-robienia? Pozytywne, czyli nie tylko przez negację i tak aby było ono sensowne, ale sensowne inaczej - wymykające się logice mojej aktywności.

    OdpowiedzUsuń
  6. Zajmę się pewnym wątkiem szczegółowym - pracą - dlatego, że silnie mi się narzuca pewna myśl, być może da się ją uogólnić na całość, być może nie i wówczas ową całość trzeba będzie rozbić (zakładając, że mam rację). Twoje podsumowujące pytanie jest bardzo ciekawe, ale muszę nad nim pomyśleć. (Dodam tylko tyle, że od razu przychodzi na myśl Bataille z jego bezsensownym trwonieniem - może warto by tam poszukać odpowiedzi.)


    To co piszesz o pracy kojarzy mi się z czymś, co zaobserwowałem na gruncie Polskim w dosyć "banalnych" zawodach (tzn. niekorporacyjnych). Chodzi o pewien konkret, ale nie będę go nazywał - tym bardziej, że dużo wskazuje na to, że jest to pewien mechanizm obowiązujący w wielu miejscach.
    Jest pewna firma, która ma kilkanaście punktów, w których świadczy swoje usługi. W każdym punkcie pracuje kilka osób. Wypłata każdego z pracowników oprócz stałej podstawy posiada dwie modyfikacje: premia zależna od zysków jakie przynosi dana placówka oraz premia zależna od aktywności danego indywiduum (a ustalana przez zarządcę danego "ośrodka"). Przy tym istnieją "punkty usługowe" lepsze i gorsze (położone w nieprzyjemnej dzielnicy, zarządzane przez osobę o wrednym charakterze, czynne w mniej dogodnych godzinach, czy ulokowane w miejscu o mniejszym natężeniu ruchu co - jakby z definicji - oznacza, że zyski przynoszone przez daną placówkę będą niższe, a zatem premia będzie niższa lub żadna). Z tym wiąże się to, że ludzie przydzieleni do gorszych punktów częściej się zwalniają i częściej trzeba przekierowywać tam pracowników z innych miejsc.
    Jaki jest tego wszystkiego efekt? Moim zdaniem taki, że nie mogą się wytworzyć pewne specyficzne więzi między pracownikami, a przynajmniej jest to znacznie utrudnione. Martwiąc się o swoją wypłatę i placówkę, w której będzie się pracować ludzie będą się przede wszystkim indywidualizować.
    Dorzućmy do tego jeszcze braki na rynku pracy i związaną z tym niepewność.

    Żebyś lepiej zrozumiał do czego dążę cofnijmy się o wiek. Zamiast małych firm lub dużych składających się z wielu, rozproszonych punktów, mamy wielkie fabryki. Wszyscy ludzie pracują w jednym miejscu, dostają jednakową dniówkę, a takich molochów jest wiele, więc w miarę łatwo o pracę.
    W tym wypadku - moim zdaniem oczywiście - istnieje jakaś wspólnota losu, której brak w pierwszym przypadku. Ludzie mniej się indywidualizują, a bardziej wiążą.

    Wyobraźmy sobie, że w obu tych sytuacjach dochodzi do jakichś niekorzystnych dla pracowników zmian narzuconych przez pracodawcę: obniżki płac albo przymus pracowania w sobotę. W drugim wypadku bardzo łatwo o zbiorowy bunt - strajk, który spowoduje zatrzymanie fabryki i olbrzymie straty dla jej właściciela. W pierwszym wypadku ryzyko buntu jest o wiele mniejsze, praktycznie żadne: ludzie ponarzekają, ale patrząc na własną premię nie będą skłonni do okazywania szefostwu niezadowolenia, będą również skłonni przypuszczać, że inni nie będą chętni do buntu - a nawet gdyby skłonili innych, to będzie tylko kilka osób z jednej placówki: z ludźmi z pozostałych placówek nie znają się, nie mogą porozumieć.

    Doświadczenia XIX i XX wieku pokazały, że masa ma zdolność przeciwstawienia się władcom i pracodawcom. Co zrobić z tym fantem? Rozwiązanie jest banalne: rozproszyć masę, utworzyć z niej małe grupki, a w tych grupkach maksymalnie zindywidualizować jednostki.

    OdpowiedzUsuń
  7. Chcę powiedzieć, że przyczyny tej niekomfortowej sytuacji egzystencjalnej leżą gdzie indziej niż myślisz. Nie w aktywności i niepewności, ale w niemożliwości utworzenia więzi.

    Źle zrobiłem mówiąc o tym, że dziś system indywidualizuje jednostki. W indywidualności nie ma nic złego. Nie chodzi o to, że system je indywidualizuje, ale że po tym zindywidualizowaniu blokuje możliwość wytworzenia więzi pomiędzy indywiduami. W ten sposób jest w stanie łatwiej je kontrolować.

    I to dzieje się nie tylko w sferze ekonomicznej, w pracy, ale również w sferze politycznej.

    Ty jako lekarstwo proponujesz przywrócenie pewnego absolutu, w sensie pewnej podstawy - nazwę to konserwatyzmem. Ja myślę, że potrzeba tu czego innego: umożliwienia indywiduom nawiązywania więzi pomiędzy sobą - nazwę to partycypacją.
    Nie chodzi o powrót do wielkich fabryk, w których praca była ciężka i długa, ale przynajmniej można było zakładać związki zawodowe. Chodzi o odnalezienie się w tej nowej sytuacji z jej pozytywnymi stronami (lżejsza, krótsza praca pozwalająca na dbanie o życie prywatne, hobby itp.).


    Pamiętaj: w falsyfikacjonizmie nie chodzi o to, żeby nie tworzyć hipotez, ale właśnie o to, żeby tworzyć je śmiało, odważnie, w jak największej ilości. Czyli w naszym przypadku: nie rezygnować ze wszelkich więzi (bo przecież nie można być ich pewnym), tylko tworzyć tych więzi jak najwięcej, a potem je falsyfikować: sprawdzać, które znajomości są nie warte uwagi, które są tylko znajomościami, a które są przyjaźniami.
    I chociaż musisz być aktywny i nie możesz nic przyjmować za pewnik, to jednak - tak myślę - nie ma tu poczucia tego dyskomfortu, a przynajmniej nie jest on tak skrajny.

    Chodzi mi o to, że nie winiłbym zastosowania falsyfikacjonizmu do egzystencji, tylko to, że to nie falsyfikacjonizm, ale nihilizm zastosowano.

    OdpowiedzUsuń
  8. 1. Jedna z głównych różnic pomiędzy kiedyś a teraz na rynku pracy dotyczy wolności - dziś po prostu jak nam nie pasuje to możemy odejść. Kiedyś praca w tym miejscu i w tej fabryce była dla ludzi jedyną realną możliwością utrzymania się. Alternatywy wiązały się ze zmianą miejsca zamieszkania - co nie było tak łatwe jak dziś. Wieć ludzie z braku realnych możliwości wyboru, będąc przywiązanymi do danego miejsca pracy przywiązywali wiekszą wagę do tego w jakich warunkach pracują. Ta fabryka i ten zawód dużo wiecej dla nich znaczyły niż dziś dla nas. Dziś jeśli ci nie pasuje to przecież nikt nie zmusza cie abyś został - możesz odejść. Wolność razładowuje źródła buntu.

    2. Piszesz, że nie chodzi o aktywnosć i niepewnosć, ale o niemożliwość utworzenia więzi. Oba czynniki wydają się mi jednak wysoce korelować - pytanie, który jest podstawowy. Czy ludzie nie umieją utworzyć więzi, bo czują się niepewni i zbyt dużo się od nich wymaga w sferze aktywnosci? Czy są niepewni i nadaktywni, bo nie posiadają, lub też nie umieją utworzyć więzi z ludźmi ich otaczającymi? Zgadzam się z tobą - system najpierw indywidualizuje, a potem blokuje możliwość wytowrzenia się wiezi. Czyli to jednak indywidualizowanie jest podstawowe. Mówisz, że mi chodzi o konserwatyzm oparty o absolut, a tobie (cwaniaku:) o partycypacje. Przecież pisałem, że chodzi mi o pewien zwrot w kierunku modelu, który kiedyś funkcjonował, a nie powrót tego co było. Może nie kłóćmy sie o etykietki, tylko dyskutujmy jak zmienić to co jest.

    Wydaje mi sie, ze różnimy sie w tym punkcie, iz ty twierdzisz, że lekarstwem na obecną sytuację jest dalsze wzmaganie falsyfikacjonizmu egzystencjalnego - indywidualizacja, wypróbowywanie siebie, bycie twórczym, poszukiwania. A moim zdaniem to jest paradygmat, który trzeba przekroczyć aby przekroczyć zastany kryzys. W tym celu trzeba:
    a) odindywidualizowania podmiotu - podmiotu w większym stopniu powiązanego z tym co go otacza (przede wszystkim ludźmi, z lokalną wspólnotą, też przyrodą i sferą symboli kultury, także swiatem polityki). W skrócie - jakieś formy wspólnotowości, która da częściowe, ale nie całkowite potwierdzenie tożsamości podmiotu. Jestem jednym z was - co nie znaczy, ze muszę ubierać się jak wy, mówić jak wy i chodzić do tego samego kościoła - ale jest pewna podstawa porozumienia, coś na czym nam zależy i nad czym wspólnie pracujemy. Ale jednocześnie nie jest tak, ze po prostu wybraliśmy sobie to coś - te podstawowe wartości. Ta podstawa jest nam czymś danym przez los - coś w co zostaliśmy rzuceni. Co jednak nie znaczy, że formy realizacji tego czegoś nie możemy zmieniać tj. mamy wpłwy na własny los.
    b) pozytywnego pojęcia nic-nie-robienia. Chodzi o przywrócenie form bycia, które mają sens, ale nie są związane z systemową czy naszą indywidualną optymalizacją. Czyli robienie czegoś ale nie po to aby być lepszym - inteligętnijeszym, sprawniejszym, bardziej oczytanym. Moim zdaniem to bardzo trudne - aby pozwolić sobie na chwile wolne od tego ciągłego pędu. Tym bardziej, że w tym wyrwaniu nie ma chodzić o odpoczynek, nabranie sił, medytację aby sprawniej myśleć, kontemplację aby wpaść na coś inspirującego. Ale to tak jak bycie z ukochaną osobą - nie chodzi o twoją czy jej przyjemność - ale o po prostu wspólne bycie, które jest wartościowe samo w sobie bez podawania dlaczego (to nie podawanie uzasadnienie to właśnie cecha absolutu)

    OdpowiedzUsuń
  9. 3. Widzisz - gdy piszesz o więziach, robisz to w sposób konstruktywistyczny. Nie sa one czymś zastanym, tylko to my je kreujemy. To cały czas pozostawanie w zaklętym kregu swoich wytworów. Jasne, że nowe wiezi też się pojawiają. Zmieniamy miejsce zamieszkania, pracy, nauki, poznajemy nowych ludzi - z niektórymi się zaprzyjaźniamy. Z czasem ta wieź dla której podstwą był nasz wolny wybór np. wyjazd - zaczyna określać naszą tozsamość oraz kształtuje podstawowe aktywności naszego życia. Ale dlaczego dana więź miałaby być dla mnie ważna? - tak ważna, że byłbym zdolny zrezygnować z moich tymczasowych korzyści, dla długotrwałych korzyści wspólnych?

    Pomyśl np. o Ślązakach - załóżmy, że przez długi czas "współdziłaliśmy" z Polakami, ale brakuje nam z nimi prawdziwego poczucia wspólnotowości - jakiegoś trwałego wyznacznika, który by nas łączył. Dlaczego nie mielibyśmy chcieć teraz zacząć współpracować z np. Czechami albo Niemcami (czytaj: przyłączyć się do ich państw - dosyć fantastyczno naukowe, ale co tam). Co takiego miało by ograniczyć naszą chęć osiągniećia tymczasowej korzyści, na rzecz odroczonego niby wspólnego dobra z osobami, z którymi nic specjalnego nas nie łączy? Takie podobne przykłady można podawać np. w odniesieniu do miejsca pracy, rodziny, kręgu przyjaciół. Co powoduje, że człowiek przestaje myśleć - ja i moje indywidualne spełnienie - a zaczyna myślec w kategoriach - my i nasze dobro? Konstruktywizm nie pozwala odeprzeć zarzutu, iż ty tylko mówisz, że chodzi ci o partycypację i wspólnotowość, ale naprawdę chodzi ci o twoje ego i tegoż samorealizację. Myśląc w ten sposób już wpadamy w sidła indywidualizmu - konsekwencja tego taka, ze żaden polityk nie dba naprawdę o dobro nas, ale o własną kieszeń. Skoro zaś ci na górze kradną, to my też możemy. Jak zbudować pozytywne pojęcie wspólntowości w ramach paradygmatu falsyfikacjonizmu egzystencjalnego?

    Pisze o tym, bo wydaje mi sie, że jeśli mówimy o prawdziwych wieziach to mamy na myśli tąką właśnie sytuację - kiedy ktoś się poświęca (nie mówie, ze od razu oddaje ostatnią koszulę, ale w jakimś stopniu to robi). I teraz pytanie jakie są warunki takich autentycznych więzi, a tym samym takiej formy poświęcenia? Moim zdaniem tutaj nie wystarczy konstruktywistyczne ujęcie wiezi jako czegoś co jest tylko efektem mojego uznania, ale owe wiezi są już czymś zastanym w świecie.

    Chodzi o to jak myślę o sobie - czy jako o indywiduum (wolnym atomie) czy jako zakorzenionym w konkretnych warunkach podmiocie.

    OdpowiedzUsuń
  10. ad. 4. "Wydaje mi się, że analizując hiperaktywność zakładasz coś, z czym zgodzić się nie mogę. Podejmowane przez tych ludzi działania traktujesz tak, jakby były chciane przez nich, wynikały z ich woli. I problem widzisz w tym, że system napędza tę wolę.
    Natomiast mi się wydaje, że problem leży o krok wcześniej: działania tych ludzi nie są tym, czego oni ("z natury") chcą, ale są czymś im narzuconym (oczywiście poniżej świadomości: ale nie w nieświadomym "Ja!", lecz nieświadomym Się)."

    Czyli co trzeba robić? Jeszcze bardziej się indywidualizawać, odejść od tego co wspólnotowe, jeszcze bardziej poznawać siebie i stawiać hipotezy.
    Ja stawiam teze, iż dziś to właśnie taki sposób myślenia - falsyfikacjonizm egzystencjalny - stał się paradygmatem myślenia w sferze Się. Jesteśmy w pułapce - system wymaga od nas indywidualizowania się, a my biedacy jedyną ucieczkę przed tym widzimy w indywidualizacji. Sfera Się dziś to właśnie - poszukaj własnej drogi, nikt ci nie powie jak masz żyć, każdy ma własną prawdę, nie dowiesz się jak nie zaryzykujesz. Powiedziałbym, że to zwulgaryzowany nietzscheanizm - idea samorealizacja i twórczej aktywności jako droga optymalizacji siebie. I z tego powodu aby przekroczyć to co zastane trzeba oprzeć się na innym systemie - trzeba zmienić paradygmat na inny. Przekroczyć zindywidualizowaną sferę Się nie w prawdziwy indywidualizm, ale we wspólnotowość, która zakłada te wspomiane przeze mnie wczesniej dwa elementy (podmiot odindywidualizowany, podmiot bierny tj. nic-nie-robiący:).

    OdpowiedzUsuń
  11. Ad 1. Tylko drobna uwaga. O ile się orientuję kiedyś to przede wszystkim machina państwowa naciskała na to, żeby ludzie byli związani z jednym miejscem (stałe zameldowanie, dzięki temu łatwiejsza kontrola itp.).


    Ad 2. Dotykasz w tym miejscu kwestii, które wiążą się z pomysłami na moje dwa najbliższe wpisy - więc, ryzykując pewną nieuprzejmość, poproszę abyś zaczekał i tam szukał odpowiedzi ;) Jedno będzie dotyczyło "relacji" pomiędzy "ja" a "my", a drugie kwestii decyzji. (Z jednej strony wzmacniam napięcie ;) a z drugiej muszę jeszcze pewne kwestie przemyśleć dokładniej.)

    Ad 2 b) Przyznaj - chodzi Ci po prostu o uzasadnienie wyjścia od czasu do czasu na wódeczkę ;) A tak serio - rozumiem to: ciekawa i ważna kwestia. Tylko pojawia się u mnie wątpliwość: czy uzasadniając nic-nie-robienie nie wtłaczamy go ponownie w system? Czy w nic-nie-robieniu nie chodzi o to, żeby właśnie nie miało ono sensu? Było nieco absurdalne? Może nie aż tak skrajnie: ale trzeba uważać, by tego fenomenu nie podporządkować (ponownie i nieświadomie) temu, przed czym chcemy je ochronić.


    Ad 3. Tak, jak najbardziej konstruktywizm. Tyle, że myślę nie o więziach kreowanych, ale współkreowanych.
    Widzisz: ja nie uznaję czegoś takiego jak np. prawdziwy szacunek należny za pełnioną funkcję (czy to ksiądz, czy prezydent czy papież) albo z racji pokrewieństwa albo wieku - dla mnie na szacunek trzeba zasłużyć charakterem, postawą, działaniem i myśleniem, a nie "tytułami" (matka i ojciec to też jakieś tytuły ;) ). Gdybym widział, że wszyscy biali to banda dupków, a wszyscy czarni to naprawdę dobrzy udzie nie zawahałbym się ani przez chwilę po której stronie stanąć - nie ważne ile bym potem musiał wysłuchiwać o zdradzie narodu czy rasy.
    Wróćmy do tego współkreowania więzi. Przypomnij sobie co pisałem o wychowaniu dziecka w komentarzach pod innym postem. Dziecko należy traktować jak podmiot, jak partnera, trzeba wysłuchiwać jego zdania (może czasem trzeba narzucić swoją wolę, ale liczy się to, by wyzwalać w nim wolność, a nie posłuszeństwo). To jest właśnie współkreowanie, konstruowanie więzi. Nie dlatego ojciec i syn mają być związani ze sobą, że płynie w nich "ta sama" krew, ale dlatego, że nawzajem traktują się jak podmioty.

    Myślę, że kiedy krytykujesz falsyfikacjonizm egzystencjalny za to, że wpada w sidła indywidualizmu pomijasz pewien fakt: w stawianiu hipotez chodzi o to, żeby rzeczywistość Ci odpowiadała i żebyś, na tej podstawie, weryfikował swoje poglądy. W sytuacjach życiowych (a nie naukowych) oznacza to, że wsłuchujesz się w głos innych i go uwzględniasz.
    Poza tym w indywidualizmie nie ma nic złego: żeby być z kimś w relacji, najpierw trzeba w ogóle być (a nie tylko wegetować).

    OdpowiedzUsuń